wtorek, 25 sierpnia 2015

She was all yellow.

Napisane 26 lipca 2013 roku.



*

LOOK AT THE STARS, LOOK HOW THEY SHINE FOR YOU
AND EVERYTHING YOU DO
YEAH THEY WERE ALL YELLOW


*

            Tak naprawdę niewiele jest tu do opowiadania. Gdy poznajesz kogoś, dla kogo przestajesz zwracać uwagę czy świeci słońce, czy pada deszcz, zaczynasz wierzyć, że jednak ludzie potrafią zmieniać czyjeś życie. A gdy tego życia pozostaje stosunkowo niewiele dochodzisz do wniosku, że najlepsze zawsze zostaje na koniec. Bo nieważne jak kiedyś było źle i w jak głębokim dołku siedziałeś, jedna osoba potrafi sprawić, że o tym zapomnisz. Nawet na chwilę. A potem zaczynasz się zastanawiać, dlaczego nie poznałem jej wcześniej? Ale czy to ważne? Ważne, że teraz, gdy stoisz już na krawędzi i widzisz jej twarz to masz świadomość, że przeszła z tobą najgorsze i jest obok aż do końca. O wiele łatwiej odejść mając pewność, że coś po tobie zostanie. Nawet, jeśli jest to dobre, nienamacalne wspomnienie, które przywoła na czyjeś usta uśmiech.

* * *

            Jak nie przyciągać swojej uwagi? Bardzo proste. Stań nieco dalej od rozentuzjazmowanego tłumu ludzi ubranych w żółto-czarne koszulki i nie śpiewaj razem z nimi czegoś typu „Mamy żółte serca…”, a na pewno pozostaniesz niezauważona. Oczywiście to był mój plan zanim zorientowałam się, że w skórzanej kurtce, naciągniętej na uszy czarnej czapce i papierosie w dłoni wzbudzam o 99,9% więcej zainteresowania niż powinnam.
            Odwróciłam się plecami do wyjścia z hali, co pozwoliło mi na uniknięcie wielu zaciekawionych spojrzeń. Zresztą, zamiast na mnie powinni wytrzeszczać gały na swoich bohaterów, którzy przegrali drugi z rzędu mecz finałowy.
            - Nie wierzę, ty tutaj?
            Gdy poczułam obejmujące mnie ramię automatycznie zaczęłam iść przed siebie. To taki nawyk, by uniknąć rozwrzeszczanej hordy ludzi błagającej o autograf.
            - Jak już w drugim secie dostaliście w dupę to stwierdziłam, że nie chce mi się oglądać i przyszłam. Nie myśl sobie, cały czas stałam przed halą.
            Wypuścił przez nos powietrze, które ugodziło w mój policzek, po czym ciaśniej objął mnie ramieniem. Nie odpowiedział, bo nie chciał. A ja nie naciskałam. Mogłabym powiedzieć: hej, nie łam się, nic straconego!, ale oboje wiedzieliśmy, że po pierwsze to nie było w moim stylu, a po drugie, że to nieprawda. Poza tym oboje byliśmy głodni, więc nie było sensu rozmawiać o czymkolwiek, co miało związek z przegranym do jednego meczu.
            Mieliśmy niepisaną umowę: nie zadawaliśmy sobie zbędnych pytań. Potrafiliśmy wyczytać ze swoich twarzy, gdy coś było nie tak, ale nigdy nie pytaliśmy. I to było bardzo wygodne. Przynajmniej dla mnie, bo nigdy go o to nie zapytałam. Ale wtedy chyba bym złamała tę umowę. Tylko, czy ja chciałabym znać odpowiedź? A co, gdyby nagle zaczął się przede mną otwierać, a ja po prostu nie potrafiłabym mu pomóc i zginęłabym przytłoczona jego problemem i swoją nieporadnością topiąc się w misce z wodą? Chociaż on był niegroźną osobą. Uśmiechał się częściej od wszystkich, wszędzie go było pełno i miał naturę gaduły. Czasem wydaje mi się, że w ten sposób dostosował się do życia ze mną, ale chciałam wierzyć, że był taki od zawsze. A ja po prostu byłam inna.
- Jesteś piękna.
Spojrzałam w lustro na jego twarz, powoli wyłaniającą się w słabym świetle łazienkowej żarówki. A potem znów przeniosłam wzrok na swoje chude, wręcz kościste ciało i bladą twarz i nie omieszkałam nazwać go kłamcą, bo nie było we mnie ani grama piękna.
- Wyglądam jak Lord Voldemort przed odrodzeniem.
Wymieniliśmy krótkie spojrzenia, a wargi nam zadrgały. W końcu parsknęliśmy śmiechem. Wiecie jakie to było cudowne, że nie widział we mnie tej osoby, którą byłam na zewnątrz? Wiecie, jakie to wspaniałe, gdy ktoś nie zwracał uwagi na twoją fizyczność i potrafił sprawić, że i ty sama zaczynałaś się z siebie śmiać?
- Udowodnić ci, że jesteś taka sama jak wszyscy?
- Próbuj.
- Jeden, dwa, trzy… - Zaczął liczyć moje wystające żebra, dotykając każdej pary z osobna. Obserwowałam jego skupioną twarz, gdy sunął palcami po moim ciele i blado, ale uśmiechnęłam się. Cudem powstrzymałam dłoń, mając chęć zanurzenia jej w jego włosach, gdy pochylał głowę nad moim ramieniem. Bo przecież nie byliśmy swoi. – … jedenaście, dwanaście. Dwanaście? Tyle powinno być, prawda?
Zadrżałam ze śmiechu, gdy zaczął łaskotać mnie pod bokami. A potem złapał za skrzyżowane pod piersiami ramiona i mocno przytulił do siebie, całując w czubek gładkiej głowy. W lustrze nie wyglądało to tak wspaniale, jak wspaniale się czułam. On - wysoki, dobrze zbudowany, przystojny i cały naj i ja - choć wysoka, to chuda i koścista, jedynie ze wspomnieniem o sięgających ramion blond lokach.
- Ula. Ty znów się uśmiechasz.
- Spokojnie, Bartuś. Zaraz mi przejdzie.
Ale nie przeszło. Nawet wtedy, gdy każde poszło do swojego pokoju i położyło się we własnym łóżku.

* * *

Doskonale wiedziałam, jakie postępowanie powinno się wszcząć, gdy w swoim pokoju barykaduje się czternastolatka z miesiączką, ale nigdy nie przerabiałam podobnej sytuacji z dwumetrowym dorosłym mężczyzną. Dorosłym, nie dojrzałym. W dojrzałość Bartosza wątpiłam nie tylko ja, bo i ponad połowa bełchatowskiej drużyny. Tylko podejrzewam, że żaden z nich nigdy nie zmagał się z Bartkiem w okresie tak, jak ja musiałam. No dobrze, przegrali wielki mecz, nie zostali mistrzami Polski, Resovia górą i tak dalej, ale to ja musiałam kołysać to przerośnięte dziecko w ramionach i uspokajać herbatką koperkową. W przenośni oczywiście, bo odkąd wrócił z Rzeszowa to widziałam go tylko przez ułamek sekundy, w drodze przelotowej do jego pokoju.
- A może on umarł? – Oliwier spojrzał na mnie wielkimi oczami i zakrył buzię rączkami. – Wujku! Wujku, żyj!
Oddział interwencyjny w postaci dwóch Winiarskich, Możdżonka i Bąkiewicza motał się po naszym mieszkaniu i nie jestem do końca pewna czy pomagał, czy jeszcze bardziej pogarszał sytuację. Zresztą, Marcin i Bąku bardziej niż Bartoszem, byli zajęci lodówką.
- Wątpię by umarł. Zza tych drzwi dochodzą dźwięki i zapachy, jakich nie chciałbyś nigdy poznać.
- Och, chcesz o tym porozmawiać? - młody Winiarski spojrzał wymownie na swojego ojca, na co ten tylko uniósł ręce w geście obronnym.
A z kuchni w końcu wychylił się Bąkiewicz z wypełnionymi sałatką jarzynową ustami.
- B-Bartek, ch-chodź do n-nas!
- Przemówił… - dodał mrukliwie Możdżon.
- P-pomagam, nie to c-co t-ty.
Ani dagmarowy jabłecznik, ani obietnica pójścia na striptiz („A co to jest stritiz?” – Olek), ani nawet pół litra Krupnika („Przecież pomidorowa lepsza!” – ponownie Olek) nie wyciągnęło Bartka z pokoju. Ale można mówić o postępie, bo po próbie wyważenia drzwi krzyknął, że jak ktokolwiek przestąpi próg jego pokoju, to dostanie z bani.
- Z wyjątkiem Olka, bo to dobry chłopak.
A gdy w domu znowu zrobiło się pusto i cicho, na dworze już się zmierzchało. Nie licząc na to, że tego dnia uda mi się nawiązać jakikolwiek kontakt z Bartkiem, usiadłam w kuchni z nową książką Alex Kavy i czytałam.
- Teren czysty?
Siedem nieszczęść to za mało na opisanie kurkowego stanu, w jakim prezentował się w wejściu do kuchni. Blady, z podkrążonymi oczami wyglądał jak ja po ostatniej chemii. To był jeden z tych momentów, kiedy chyba miałam go wziąć na kolana i nafaszerować bzdurami typu „wszystko będzie dobrze”.
Uśmiechnęłam się kwaśno i posadziłam go na krześle, stawiając pod nos swój żółty kubek z jagodową herbatą. No i resztki tego nieszczęsnego jabłecznika, które Marcinowi i Michałowi Be. Udało mi się odebrać siłą. Następnie usiadłam naprzeciw niego i patrzyłam w jak nędzny sposób miesza łyżeczką w herbacie. Miałam zapytać jak się trzyma? Nie mogłam. Poza tym gołym okiem było widać, że jest krucho. Na miłość boską, to tylko przegrany mecz
- Ulka, musimy pogadać.
Z tyłu mojej łysej pały zapaliło się światełko z napisem „Wstań i wiej!”, ale zmartwiony i kompletnie wyblakły z jakichkolwiek uczuć bartkowy głos kazał mi siedzieć na tyłku i przyjąć na klatę to, czym chciał się podzielić. Tak więc wyprostowałam się, przyjęłam pozę obronną i nadstawiłam ucho.
- Przynyszysiedmskwy.
- He?
Nie byłam pewna, czy to ta mucha, którą wczoraj zabiłam ożyła na parapecie, czy Kurek próbował mi coś właśnie przekazać. Wszystkie znaki na niebie wskazywały na to, że coś przeskrobał.
- Nodmskwysieprzynyszy.
- Bartosz!
- PRZENOSZĘ SIĘ DO MOSKWY.
Kiedy byłam mała, moi rodzice się rozwiedli. Matka zostawiła ojca dla kolegi z pracy, a w gratisie podarowała mu mnie i moją młodszą siostrę. Miałam wtedy piętnaście lat, Mela sześć, więc rozumiałam o wiele więcej. „Mamusia odeszła, ale zawsze będziecie mogły ją odwiedzić” zabrzmiało tak, jakby zabrano mi psa i oddano go komuś innemu. Oczywiście, zawsze mogłabym pójść i się z nim pobawić, ale nie był już mój, miał inną rodzinę. Tak samo jak moja matka, której oczywiście nie mogłam zobaczyć wtedy, kiedy chciałam. Rok po jej odejściu dowiedziałam się, że mam białaczkę. I to jaką. Wygrałam na loterii ostrą białaczkę promielocytową, z która użeram się już osiem lat. A po co to wszystko mówię? Bo już dwa razy w życiu rzucono mi prosto w twarz informacje, które prawie mnie złamały. Bartek podbił ten wynik do trzech.
- Mam nadzieję, że to jakaś wioska na Podlasiu.
- Nie. Moskwa. Dynamo Moskwa. Rosja. Matrioszka. Wódka. Putin.
- Czy ty mi właśnie przyłożyłeś w twarz?
- Ulka no, chciałem ci wcześniej powiedzieć, ale nie wiedziałem jak.
Więc kłamałeś, ty podła podróbo mężczyzny. I jeszcze próbujesz wcisnąć kit, że to było dla ciebie tak trudne, że prawdopodobnie wie o tym już cały klub i wszyscy w pezezesie, jak to mówił Olek.
- Przepraszam bardzo, ale czy ja za mało razy leczyłam twój ból brzucha, byś miał stawiać przede mną prawie podjętą decyzję?
- Właściwie, to ona jest już podjęta całkowicie.
- Czy naprawdę za te wszystkie wyprane brudy nie zasługuję na to, byś wziął pod uwagę moje zdanie?
- Ale to moja decyzja.
- A ja ci skręconą kostkę masowałam!
Wstałam, przewróciłam przy tym krzesło i ruszyłam do wyjścia z domu. Za bardzo śmierdziało tam kłamstwem i pokojem Bartka.
- Ale Ulka!
- Wychodzę! I wiesz co? Bon voyage, czy jak to się tam mówi!
I trzasnęłam drzwiami. Szkoda, że nie wyleciały z zawiasów.

* * *

No przecież wiem, że to nie było po rosyjsku, ale byłam zła, a nawet wściekła. W dodatku bolała mnie głowa, a Winiar wcześniej powiedział, że świetnie wyglądam, choć wiedziałam, że mówi tak tylko po to, abym poczuła się lepiej. Wszystko jedno. Przecież to nie potrwa już długo.
Jakimś cudem dźwięk tłuczonego szkła mnie uspokajał. Niekoniecznie podobała mi się wizja sprzątania wszystkiego, co pod moimi stopami zamieniało się w drobny mak, ale przynajmniej czułam na duszy mniejszy ciężar.
- Ul… - Refleks siatkarza. Gdy tylko wszedł do kuchni, od razu wycofał się i zamknął drzwi, na których rozbryzgnął się jeden z talerzy. – Ulka!
Ale ja dalej robiłam swoje. Cisnęłam kolejny kubek w białe kafelki, a widząc, że szafka z naczyniami świeci pustkami kucnęłam i schowałam twarz w dłoniach. Bartek stał nade mną i całym tym szklanym burdelem, ale jego twarz była ostatnim, na co chciałam patrzeć.
- Coś ty narobiła?
O dziwo jego ton był tak łagodny i tak spokojny, że gdy poczułam ciepło dłoni na kolanach nie cofnęłam się. Jakimś cudem przekopał się przez pobite naczynia i kucnął obok. Odciągnął dłonie od mojej twarzy i kazał otworzyć oczy. Ale zacisnęłam je jeszcze mocniej, czując pod powiekami pieczenie.
- Spójrz na mnie. Ulka, mówię do ciebie! – Potrząsnął moimi ramionami, co zawsze skutkowało, gdy próbował wybić mi z głowy jakiś głupi pomysł. – Spójrz na mnie.
- Nie chcę. Nie chcę patrzeć na twoją twarz, gdy będziesz oglądał jak umieram.
- Ula?
- To wróciło, Bartek.
* * *

Wróciło i już nie zamierzało odejść. Miałam dwa wyjścia. Pierwsze: poddać się terapii, która wydłużyłaby życie o kilka tygodni, może miesięcy, które spędziłabym sama w sterylnym szpitalu, podpięta do kroplówki i usychająca na oczach lekarzy. Drugie: odpuszczenie i przeżycie ostatnich miesięcy po swojemu tak, aby na końcu żałować odrobinę mniej.
Bartek? Uszanował moją decyzję. W zamian obiecał najlepszy okres mojego życia. I słowa dotrzymał.

* * *

- Przecież ty kompletnie nie potrafisz tańczyć! – krzyknęłam, widząc przed sobą wyciągniętą bartkową dłoń. Utkwiłam swój wzrok w jego twarzy, na której widniała zdecydowana pewność i determinacja.
- Ale ty tak.
Zmrużyłam oczy, ale chwyciłam go za rękę i pozwoliłam pociągnąć się na parkiet jednej z dyskotek na wolnym powietrzu w Port Grimaud. Bartosz teatralnie odchrząknął i delikatnie skłonił głowę, po czym jedną rękę położył na moich plecach, a drugą lekko zgiętą w łokciu uniósł do góry. Cudem powstrzymywałam parsknięcie śmiechem prosto w jego twarz. Rozejrzałam się po otaczających nas ludziach, ale każdy był zajęty sobą. A gdy do moich uszu doszły pierwsze takty „Because the night” automatycznie powróciłam wzrokiem do twarzy Bartka, po której błądził delikatny uśmieszek.
-  Gotowa?
Nim zdążyłam odpowiedzieć wirowałam wśród inny turystów Lazurowego Wybrzeża. Było cudownie lekko, finezyjnie, z gracją. Nie tańczyłam tak długo, że nie przypuszczałam, że moje nogi będą tak poddane rytmowi piosenki. Rzuciłam taniec dwa lata temu, a wydawało się, jakbym ostatni raz to robiła zaledwie dzień wcześniej. W dodatku długowłosa mulatka w żółtej bluzce, która stała na czele wokalu w przygrywającym gościom zespole miała tak podobny głos do Patti Smith, że nie mogłam oprzeć się wrażeniu, jakby to ona sama stała na scenie i śpiewała. Gdy znów spojrzałam na Bartka, jego twarz znajdowała się tuż nad moją, gdy próbował spektakularnie wygiąć mnie do tyłu, opierając moje plecy o swoje kolano. Błysnął uśmiechem i sprowadził nas z powrotem do pionu, by dokończyć taniec. I niech mnie piorun trzaśnie, ale tańczył świetnie.

* * *

-  I to jest bezpieczne?
- Ależ oczywiście, 37% polskich nastolatków to robi.
- No ale jesteś pewna?
- Bartuś, czy ja ciebie kiedykolwiek okłamałam?
- A myślisz, że uwierzyłem w historyjkę, że Wilfred wypadł z akwarium i wyskoczył przez okno?
- Mówiłam, że nie jestem dobra w opiece nad rybkami. To co, gotowy?
Bartosz niepewnie spojrzał na mnie, potem na spokojne nocne morze i znów na mnie. Jego cnotliwy strach przed nieznanym był rozczulający.
- A jak coś sobie uszkodzę?
- Cóż, gorzej już chyba być nie może…
Kilka dotknięć ust, głębokich zaciągnięć, wydmuchany dym i wszystko było takie proste, przejrzyste i kolorowe. Czułam, jak kąciki moich warg samoistnie unoszą się do góry, a po chwili z gardła wyrywa głośny śmiech. Nie było choroby, nie było rozbitej rodziny, ani zbliżającej się śmierci. Tylko błoga radość. Spojrzałam na Bartka, który zaśmiewał się pod nosem i niewinnie pociągał za jointa, jakby ktoś miał mu go ukraść, po czym znów chichrał pod nosem z zaciśniętymi powiekami.
- Bartuś, otwórz oczy! Spójrz jak tu jest wspaniale!
I Bartuś otworzył te swoje oczęta, a gdy popatrzył przed siebie spoważniał tak, że i ja sama przez chwilę nie śmiałam wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
- Ojej. O-ojej.
- Co?
Ale on tylko wyprostował rękę i z tępym wyrazem twarzy wskazał na jakiś punkt w ciemnej otchłani morza. Zmrużyłam oczy i wyciągnęłam szyję, ale nie zauważyłam nic, co mogłoby wyglądać podejrzanie. Tylko jakieś sto metrów od brzegu stał okręt piracki, nic nadzwyczajnego.
- Tam jest Piter! – I znów wskazał w to samo miejsce, ale drugą ręką już się rozbierał. Ściągając w podskokach spodnie, trzy razy wylądował tyłkiem w gruboziarnistym piasku, a przy samym wejściu do wody wyrżnął pięknego orła na wodorostach. – Piter, ja już płynę! Nie ruszaj się! Płynę!
I popłynął. Usiadł na dnie dwa metry od brzegu i machał rękoma jak do żabki. W dodatku zawodził do księżyca Lady Pank, zwracając tym uwagę spacerujących po deptaku turystów. Szczerze mówiąc nie wiem kiedy usiadłam obok niego, pozwalając swojej żółtej sukience unosić się na wodzie. Cudowna wolność i lekkość jakie wtedy czułam były nieopisane. Po prostu siedzieliśmy w tym morzu i śpiewaliśmy, że zawsze będziemy tam, gdzie ta druga osoba.

* * *

Korony drzew rosnących tuż obok spalskiego ośrodka uginały się we wszystkie strony pod wpływem wiatru. Kołysały się tuż pod niebem i przepuszczały między liśćmi promienie słoneczne, który kołatały w moją twarz i przyjemnie ją grzały. Wdychałam czyste, majowe powietrze, zdając sobie sprawę, że to ostatnie wiosenne wrażenia, którymi mogę się cieszyć.
Tak samo, jak tym niespodziewanym pocałunkiem w policzek, którym zostałam zaskoczona. Za plecami stał Bartek, uśmiechnięty i rozbrajająco nieziemski w krótkich spodenkach i koszulce polo z biało-czerwoną flagą.
- Jedyne, czego mogę ci życzyć to to, byś była wytrwała i odważna. I do końca pozostała moją najlepszą przyjaciółką.
Autentycznie poczułam się, jakby dał mi w twarz. Ale on tylko wsunął w moją dłoń bukiet żółtych tulipanów i pocałował tym razem w czoło, przytrzymując przy nim usta nieco dłużej niż wcześniej. Przełknęłam jego ostatnie słowa jak gorzką pigułkę i zamrugałam nerwowo, powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Z trudem podniosłam głowę i spojrzałam na promiennego Bartka i wymusiłam blady uśmiech. Zamiast cichego „dziękuję” chciałam krzyknąć, że jest idiotą i skończonym kretynem. Że zamiast tych kwiatów powinien pocałować mnie tak cholernie gorąco i czule, bym nie czuła gruntu pod stopami. Że go tak bardzo nienawidzę, bo pozwolił mi się w sobie zakochać i to bez opamiętania. A w zamian dostaje deklarację najlepszej przyjaźni. To tak jakbyśmy cały czas krążyli autem wokół Paryża, a ostatecznie zawrócili i pojechali do Wąchocka.

* * *

Mogłabym sobie wmawiać, że nie mam czasu na zamartwianie się i siedzenie w dołku, który wykopałam sobie na zamówienie, ale rzeczywistość była inna. Zresztą, czego ja się spodziewałam? Że ktoś spróbuje pokochać MNIE, gdy nie wiadomo ile czasu mi pozostało? Gdy ktoś taki jak on może mieć każdą? I… I to było nie fair, bo dał mi nadzieję. Jedyną rzecz, której nie chciałam.
- Oczom nie wierzę.
Wieczorne słońce schowało się za kolejnym wieżowcem, którego głos rozpoznałabym wszędzie. Otworzyłam jedno oko, zerknęłam niechętnie na przysłaniającego mi słońce osiłka i ponownie je przymknęłam.
- To przemyj okulary.
- Zimna, jak zawsze.
- A ty nie w porę, jak zawsze.
A mimo to usiadł obok mnie, objął silnym ramieniem i zaśmiał się perliście, gdy wcale nie zaprotestowałam i wtuliłam się w jego bok. Chyba nie miałam wyjścia, potrzebowałam tego. Nawet jeśli równało się to z byciem miłą dla Zbyszka.
- Czekasz na niego?
Tak. Nie. Nie wiem. Chyba nie było w tym sensu.
- Macie jeszcze jakiś trening? – Zdecydowanie musiałam zamknąć temat Kurka na ten dzień.
- Na dzisiaj koniec. Jak chcesz, to poszukam z tobą Bartka.
- Nie trzeba. Mam ochotę zjeść z tobą kolację.
Słuchanie bezsensownej paplaniny Bartmana zawsze pomagało oderwać się od nieprzyjemnych myśli. Nawet jeśli w jego opowieści porównywał zmianę przyjęcia na atak, chwalił świetną robotę, jaką wykonuje z Anastasim i zachwycał się swoją Asią. I nawet jeśli nie przeszkadzało mu, że jedyną reakcją z mojej strony było kiwanie głową i pomruki potwierdzające, że słucham.
- Długo myślałem… O tym, co kiedyś było. No wiesz.
- Zbyś, po co do tego wracać?
- Bo ja chcę o tym pamiętać. Mimo wszystko. Nawet jeśli dla ciebie to nic nie znaczyło.
- A dla ciebie tak?
- Wbrew pozorom nie jestem kompletnie pozbawionym uczuć durniem.
To przywróciło mi wiarę w Zbyszka i pozwoliło się szeroko uśmiechnąć. Bo takiego wyznania od niego potrzebowałam. Kiedyś nawalił, pozwolił by coś, co miało szansę na przyszłość szybko posypało się, ale zrozumiał. To najważniejsze.

* * *

Bartkowy wzrok pozostał długo nieodgadniony, gdy przypadkiem natknęliśmy się na niego na korytarzu spalskiego ośrodka. Spojrzenie, które padło na wsuniętą pod ramię Zbyszka moją rękę również. Mruknął coś pod nosem o trenerze szukającym atakującego i odwrócił się w stronę swojego pokoju. Chciałam coś powiedzieć, ale gdy tylko otworzyłam usta zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nic nie przychodzi mi do głowy. Długo wpatrywałam się w miejsce, w którym zniknął Bartek. Nawet nie zwróciłam uwagi, gdy Zbyszek pożegnał się ze mną i zostawił samą na środku półciemnego, pomalowanego na żółto korytarza. Okej, pora złamać umowę.
- O co ci chodzi?
Ale w drzwiach zamiast Bartka pojawił się Piotrek.
- Nie podoba mi się kolor pościeli, pogryzły mnie komary, a w dodatku skończyły mi się czyste skarpetki. – Ale widząc moją minę, zacisnął w powietrzu dłoń, na której wyliczał swoje niezadowolenia w pięść i głęboko westchnął. – Nowakowska, czy ciebie uprzejmości nie uczyli?
- Wybacz, drogi kuzynie, nie mam na to czasu. Gdzie Bartosz?
- Uszczypnij mnie.
- Co?
- Uszczypnij mnie, no!
Czy ja nawet w tak trudnych momentach muszę znosić ułomność tego pacana?
- I my niby jesteśmy rodziną?
Nie określił konkretnego miejsca. Cały poczerwieniał i aż łzy stanęły mu w oczach, gdy złapałam go za lewy sutek i wykręciłam go w drugą stronę.
- Kurczę blade! – wypiszczał przez zaciśnięte zęby, ale oto w tej samej chwili zza jego pleców wyskoczyło wspomniane Kurczę.
- Co chcesz?
Ale Piotrek cały popłakany tylko wskazał na mnie palcem i ukrył się w czeluściach pokoju. Bartek odprowadził go wzrokiem, a gdy znów spojrzał na mnie, odskoczył do tyłu.
- O CO CI CHODZI?!
- Co ja?
Zacisnęłam mocniej szczęki, by powstrzymać grzęznącą w gardle wiązankę łaciny podwórkowej. Proszę państwa, oto kretyn.
- Co ty? Co… Ty…? Jeszcze pytasz?
- Ula…
- Dlaczego ty mnie tak traktujesz? Kim ja w końcu dla ciebie jestem? I jak długo będziemy udawali? Aż będzie za późno? – rzucałam kolejnymi pytaniami z prędkością Ewy Drzyzgi. Każde z nich kotłowało się w mojej głowie i nie potrafiłam znaleźć lepszej sytuacji, aby je zadać. Nawet jeśli miałby mi trzasnąć drzwiami przed nosem i pozostawić bez odpowiedzi. Wszystko byłoby lepsze od jego milczenia. – Bo ja w końcu odejdę, Bartek. Nie będzie mnie tu, a ty zostaniesz sam. I nie chcę myśleć o tym, co może być potem, bo nie mam już na to czasu. Jedyne, o czym teraz marzę to mieć pewność, że jak to wszystko już się skończy, to nikt nie będzie miał wyrzutów sumienia, że czegoś nie zrobił.
Zostawiłam go tam ze wszystkim tym, co leżało mi na sercu. Mógł zrobić z tym co tylko chciał. I cokolwiek by to nie było, modliłam się w duchu, by wybrał jak najlepiej dla siebie. Bo z naszej dwójki to on jedyny miał przed sobą jakąkolwiek perspektywę.
Zatrzasnęłam za sobą drzwi swojego pokoju i dopiero pozwoliłam moim policzkom moknąć. Grunt to pogodzić się ze wszystkim, co miało nadejść. Czułam, że jestem gotowa na to, co miało stać się w najbliższym czasie, bo cokolwiek by to nie było, mojego losu już by nie zmieniło. Chciałam po prostu, by wszystko zakończyło się w zgodzie z nami samymi, bez ślepego błądzenia między sobą i oszustwami własnych uczuć.
Nadzieja powróciła wraz z pukaniem do drzwi.
- Ty naprawdę myślisz, że mi jest łatwo? Że to takie cholernie proste żyć ze świadomością, że gdy kładę się spać, to rano może cię już nie być? Mylisz się, jeśli twierdzisz, że to wszystko nie znaczy dla mnie tak wiele, jak dla ciebie. Znaczy o wiele więcej. Bo gdy już… Gdy już odejdziesz, to ja zostanę z tym wszystkim sam. To ja będę składał siebie na nowo, próbując nauczyć się żyć bez ciebie. Gdybym był w stanie zrobiłbym wszystko, byś zaczęła się znowu leczyć, byś została ze mną trochę dłużej, ale zamiast tego mogę jedynie modlić się, bym mógł spędzić z tobą o jeden dzień więcej! Tylko to mi pozostaje, bo boję się, że gdy zorientuję się jak bardzo cię kocham, to będzie już za późno.
- To na co czekasz? Ja wciąż tu jestem. A póki jestem, to kochaj mnie tak mocno, jakby nie było jutra. Kochaj mnie, bo to będzie ostatni raz, gdy to poczuję. Widzisz? Stoję tu i może nie mam wiele, ale chcę ci to dać.
- I to mi wystarczy.
A potem pocałował mnie mocno, aż zabolały usta.

* * *

Zapomniałam, jak cudownie jest móc ponownie być w wypełnionej po brzegi hali i trzymać kciuki za swoją drużynę. Choć w połowie spotkania z Brazylijczykami straciłam siły, by razem z innymi skakać i krzyczeć ciesząc się z kolejnych świetnych akcji i zdobytych punktów, to uśmiech nie schodził z mojej twarzy. I to właśnie on zdołał przekonać Olę i Hanię, że czuję się świetnie i świeże powietrze nie jest mi potrzebne. Tak jak inni gryzłam paznokcie podczas tie-breaka i tak jak inni czułam ogromną ulgę, gdy na tablicy wyników trójka pojawiła się po stronie polskiej. 
- Zmęczona? 
- Ale szczęśliwa. 
I zdziwiona, że w miejscu, w którym staliśmy po obu stronach barierki nie pojawiły się jeszcze zwarte grupy kibiców. Oparłam się ramionami o stalową poręcz i spojrzałam na boisko, które w telewizji zawsze było takie ogromne i lekko się uśmiechnęłam. Już dawno powinnam była wrócić na halę i mu kibicować. 
- Bartoszu, chyba utraciłeś na sławie. Nikt nie chce do ciebie podejść. 
- Jakoś mi to nie przeszkadza. 
Odwrócił wzrok od tłumu otaczającego Igłę i Miśka Kubiaka i przeniósł go na mnie. Coś było w tym, jak na mnie patrzył, bo nawet wtedy, gdy odkryliśmy przed sobą wszystkie karty, potrafił sprawić, że czerwieniłam się jak nastolatka.
 - Moim małym okiem widzę buraka.
 - Oh, zjeżdżaj.
 Strzepnęłam jego palec ze swojego policzka, a gdy zauważył, że chcę coś dodać, po prostu zamknął mi usta swoimi. Czy było to warte tych wszystkich pisków i westchnień dookoła nas – nie wiem, ale wtedy Bartek stracił życie między żeńską częścią kibiców, a przede wszystkim resztą drużyny. Bo jak to powiedział Winiar, w końcu ktoś Uszatego za ucho złapał.


* * *


- To nie do pomyślenia.
- To ty śpiewasz mi do ucha Coldplay, kiedy ja próbuję zasnąć.
Wtuliłam się bardziej w bartkowe ramię, które mogłoby szczelnie otulić trzy razy mnie. Zaśmiał się i znów zaczął wyć.
 - Your skin, your skin and bones turn into something beautiful. Ej, ale oni obstawiali zakłady, kiedy się zejdziemy!
 - Wiem. Postawiłam trzy dychy i kupon  na Big Maca, że to będzie jeszcze zanim polecicie do Kanady. 
- Więc co? Że niby wygrałaś? 
- Nieoficjalnie.
- Co?!
- And it was all yellow! – zapiałam i ugryzłam go w ramię. Pisnął, jak to tylko Bartek piszczeć potrafił i obrócił mnie w swoją stronę, delikatnie układając na swej piersi. Kreślił szlaczki po moich nagich ramionach i świdrował twarz wzrokiem, jakby uczył się jej na pamięć. A ja tylko obserwowałam jego błądzący wzrok i nie mogłam nadziwić się temu, że gdy mówiłam „mój Bartek”, nie brzmiało to śmiesznie i nierealnie.
- Mogę cię o coś prosić? 
Zatrzymał sunącą wzdłuż pleców dłoń i spojrzał na mnie tak, jakby już wiedział, co chcę powiedzieć. Zacisnął wargi, podłożył obie ręce pod głowę i przez chwilę wpatrywał się tępo w sufit, jakby w ogóle mnie obok nie było. Tylko, że byłam i w dodatku bałam się, że postawi między nami dźwiękoszczelną barierę, by nie słyszeć tego, co mówię. 
- A sprawi to, że poryczę się jak jakaś baba?
 Pokręciłam głową z pełnym wdzięczności uśmiechem i pocałowałam go zapewniająco.
- Gdy będzie już po wszystkim, po prostu żyj. To wszystko.


* * *

     - Ula? 
Powieki nigdy nie były tak ciężkie jak wtedy, gdy tak bardzo chciałam je podnieść. Nie umiałam odpowiedzieć sobie na pytanie, czy naprawdę tu był, czy jego głos po prostu odbijał się echem w mojej głowie. Przełknęłam z trudem ślinę i powoli otworzyłam oczy. Obraz, z początku rozmazany, wyostrzał się i z każdą sekundą coraz dokładniej go widziałam. Uśmiechnęłam się, choć spękane usta sprawiły mi przy tym trochę bólu.
- Hej, przecież to mój złoty chłopiec. 
Sama przeraziłam się swojego ochrypłego głosu, ale Bartek nie uciekł. Pochylił się i dotknął wargami mojego czoła i poprawił zsuwającą się z niego żółtą chustę. A potem usiadł obok mnie na łóżku i chwycił za dłoń, lodowatą i kruchą w porównaniu do tej bartkowej. 
- Do końca w ciebie wierzyłam. 
Ale on nie odpowiedział. Zaciskał mocno wargi, oddychając płytko przez nos. W jego oczach dostrzegałam łzy, choć pewnie gdybym o nie zapytała powiedziałby, że to nowe szkła. Westchnęłam głęboko mimo, że podawany tlen miał ułatwiać oddychanie. Nie w sytuacji, gdy patrzyłam na obnażonego z emocji Bartka, który lada chwil był gotów osmarkać mi rękę. A mówiłam: bądź silny, pamiętaj o lekarstwach na alergię. 
Obróciłam lekko głowę i spojrzałam przed siebie. Piotrek stał za szybą i trzymał w ręku przyklejonego do niej misia. Widząc mój wzrok pomachał jego łapką. Zdołałam tylko poruszać dwoma palcami wolnej dłoni i delikatnie uśmiechnąć się do kuzyna, który zauważalnie próbował być dzielny.
- Mógłbyś chociaż powiedzieć, że świetnie wyglądam.
Uśmiechnął się tak, że mogłam przysiąc, iż w tym ciasnym szpitalnym pokoju zrobiło się jakby jaśniej, choć na zewnątrz zbierało się na burzę.
- Jak zawsze.
- Bartuś?
- Tak? 
- Chyba Piotrek się rozkleił. 
Spojrzeliśmy zgodnie w stronę miejsca, w którym stał Piter. Odwrócony tyłem, zgarbiony, zakrywał oczy dłonią. Nawet nie protestował, gdy Kurek prawie wniósł go do sali. Ale wtedy już sam odzyskał nad sobą kontrolę i przytulił mnie z braterską czułością, której zawsze mi żałował. Różnie bywało. Ale zawsze był moim ulubionym kuzynem. Bez względu na wielkie stopy i jeden rok różnicy między nami, którym się szczycił.
Z obietnicą, że kiedyś znów skopie mi tyłek wybiegł, bo coś mu wpadło do oka. 
- Mam coś dla ciebie. Zasłużyłaś o wiele bardziej. 
Gdy wyjął z kieszeni swój złoty medal wstrzymałam na chwilę powietrze. Bartek spojrzał na niego z uśmiechem, przesunął po nim palcem, a potem położył na mojej piersi.
- Przecież przegrałam. 
- Dopóki walczysz… - urwał i choć uniósł kąciki ust, to z lewego oka uciekła mu jedna łza. Pokręcił głową jakby chciał powiedzieć, że nie da rady, choć bardzo chce. Złapałam go mocniej za rękę, chcąc dodać mu otuchy. Ja już się pogodziłam z tym, co nadejdzie. Chciałam, by i on czuł to samo. 
- To już? – szepnął ledwo dosłyszalnie. 
Podążyłam spojrzeniem za wzrokiem Bartka, który zatrzymał się na ekranie monitorującym funkcje życiowe. Niskie ciśnienie i coraz wolniejsza praca serca malowały na jego twarzy przerażenie, choć nieukrywalnie starał się być dzielny. Splótł nasze palce ze sobą, jakby w ten sposób chciał przytrzymać mnie przy sobie.
- Hej…
- Tak?
Ale słowa utknęły mi w gardle, choć tak bardzo chciałam je powiedzieć. W oczach z bezradności wezbrały się łzy, a z ust wydostał się tylko cichy świst powietrza. 
- Ula? 
A więc tak to jest? Powoli, jak z materaca, uchodzą z ciebie resztki sił, a głowa uwalnia się od wszelkich myśli. Nie czujesz już niczego oprócz szczęścia, że on jest obok ciebie. Jest dobrze, spokojnie. Naprawdę przyjemnie. Tylko serce rozrywa ból, który przeszywa każdą tkankę do cna. 
- Fajnie mi z tobą było.


____________________

Chyba nie potrafię pisać o innym siatkarzyku, niż Kurek. *le rzyg*
Napisałam to w tym samym czasie, co Przypadek, dlatego obie te historie mogą być do siebie nieco podobne. Samo jakoś tak wyszło, bo słuchałam wtedy dużo Coldplaya i miałam dość płaczliwy nastrój, przez co obiecałam sobie, że nigdy tego nie opublikuję. Ale Wy już przecież wiecie, że w kwestii pisania nie posiadam silnej wolnej. Do tej pory Yellow przeczytała tylko jedna osoba (ściskam!), więc to dobry moment, aby Bartek - tym razem w duecie z Ulą - został przedstawiony nieco szerszej publiczności. Odkopałam ten tekst z dna dysku, odkurzyłam, poprawiłam w wielu miejscach i cóż... Oto i on.
PS. Oddajcie mi czasy, gdy potrafiłam pisać jednoparty!

sobota, 4 kwietnia 2015

Przepraszam, czy to Przypadek?


*

you’ve got something i need
in this world full of people there’s one killing me
and if we only die once i wanna die with you


*

Można było pomyśleć, że za każdym razem gdy Bartek wychodził na ulicę, nad Bełchatowem od razu zaczynało świecić słońce. To nie do końca wytłumaczalne zjawisko, ale tak właśnie było. Gdy tylko przekraczał próg swojej klatki schodowej i brał głęboki oddech, wokół niego natychmiastowo robiło się jaśniej.
Tak było i tego dnia.
Szedł w swoim ulubionym dresie przez bełchatowskie ulice i posyłał wszystkim promienne uśmiechy. I choć większość ludzi, która z takim entuzjazmem witała go i życzyła miłego dnia, była mu kompletnie obca, to jego imię i nazwisko znali wszyscy. Machał ręką do kierowcy autobusu linii numer siedem, którego codziennie mijał przechodząc obok przystanku autobusowego o ósmej czterdzieści osiem, a mężczyzna od razu zyskiwał więcej energii na początku porannej zmiany. Przybijał piątki dzieciakom, które biegnąc do szkoły otaczały go z każdej strony i chwaliły jego akcje w ostatnim meczu. A potem przebiegał przez jezdnię i odbierał poranną kawę w ulubionej kawiarni z rąk ulubionej kelnerki, która każdego dnia posyłała mu znaczące spojrzenie spod wachlarza długich rzęs i uśmiechała się łobuzersko licząc, że znów zaprosi ją do siebie.
I nawet gdy spóźniał się na trening nikomu to nie przeszkadzało. Gdy wkraczał na halę z wypiekami na twarzy trener tylko machał do niego ze spokojem i dawał tyle czasu, ile mu było potrzeba do przygotowania się do zajęć. Podczas rozgrzewki koledzy z drużyny żartowali, że pewnie znowu spóźnił się przez jedną ze swoich tajemniczych koleżanek, a potem pół-żartem, pół-serio podziwiali łatwość, z jaką przyciągał kobiety. Czasem czuł się, jakby szczęście kopnęło go z taką samą mocą, z jaką Grozer posyłał na niego zagrywki, gdy nie mógł znieść kolejnych skutecznych ataków ze strony Bartka.
Prawda była taka, że wszyscy go uwielbiali. A Bartka bardzo to cieszyło. Popularność, pieniądze, gra w jednym z najlepszych klubów na świecie, bogate życie towarzyskie, powodzenie u pięknych kobiet i fakt, że gdziekolwiek by się nie pokazał wzbudzał sensację niczym królowa angielska, dawały mu poczucie, że mając wszystko, może mieć jeszcze więcej. No chyba, że w grę wchodziła nauczycielka gimnastyki w osiedlowym przedszkolu koło hali.
- Wujku, a co ty tu robisz?
Oliwier został zaszczycony tylko krótkim spojrzeniem Bartka, które jak magnes było przyciągane przez unoszące się i opadające opięte getrami pośladki panny Mirabeli.
- Cii, Olek, cii. Wracaj do grupy, ćwicz dalej.
Ale Olek, choć blondynka, nie był na tyle głupi, by nie wiedzieć co się kroi. Przez ramię rzucił Kurkowi oskarżycielskie spojrzenie i powrócił do robienia przysiadów. Z miną „wiem, o co ci chodzi” spoglądał na Bartka co jakiś czas, a gdy Bartek przypadkowo trafił na wzrok małego Winiarskiego tylko uniósł ręce w geście niewinności.
- Kurek?
Kolejny, przebiegło mu przez myśl i odwrócił się do Michała, który spoglądał na niego z taką samą miną, jak Olek przed sekundą. I wtedy Bartek doszedł do wniosku, że gdyby miał taką młodszą kopię siebie, to o wiele łatwiej byłoby skupić na sobie uwagę Mirabeli. Bo trzeba dodać, że ta choć na widok Kurka robiła maślane oczy, to całkowicie traciła głowę, gdy obok niego stał Winiar z synem.
- Mogę spytać, co ty tu robisz? – Michał uniósł brwi i kąciki ust w taki sposób, jakby chciał powiedzieć „mam cię!”.
- J-ja? Ja… Ja po Olka przyszedłem.
- Aha. – Misiek pokiwał głową ze zrozumieniem, głęboko nad czymś się zastanawiając. – Dlaczego?
- Dlaczego? No j-jak to… Bo my się z Olkiem lubimy, no nie? Wiesz, chciałem go zabrać do siebie, w jakieś gry pograć, no wiesz. Jak to kumple, no nie?
- Jesteś zbokiem, no nie?
Ale Bartek już nie odpowiedział, bo oto w jego stronę szła panna Mirabela. Wysoka, zgrabna, opalona, z zaróżowioną buzią i włosami koloru pszenicy. Bartkowi od razu cała krew odpłynęła do… do uszu i zaczął tak prędko mrugać oczami, jakby zaatakował je rój muszek owocówek. Już startował, już chciał coś powiedzieć, ale wtedy zauważył kroczącego obok niej Olka, który widząc jego minę wystawił język i podbiegł do ojca. A Mirabela ruszyła za nim. Ominęła Bartka jakby był powietrzem i już po chwili wychwalała pod niebiosa ruchliwość i sprawność fizyczną Oliwiera przed Michałem. Z założonymi rękoma obserwował całą tę scenkę, mrużąc oczy za każdym razem, gdy któryś z Winiarskich posyłał mu triumfalne spojrzenia. I choć na Michale długie nogi Mirabeli nie robiły wrażenia, a wszystkie komplementy przyjmował z naturalną grzecznością, to widok pieklącego się Bartka sprawiał mu dużo zabawy. W całej drużynie nie było nikogo, kto nie wykorzystałby okazji do zrobienia mu na złość, gdy wreszcie Bartek nie mógł mieć wszystkiego. Ale i tak go bardzo lubili. Bo to w końcu był Kurek… No nie?
Tak więc Bartek choć znany, kochany i w ogóle cały naj zazwyczaj miał wszystko na wyciągnięcie ręki, to nie mógł przeboleć, że Mirabela ma go w nosie i bardziej od niego woli zaobrączkowanego i dzieciatego Winiara, który nie był zainteresowany dodatkowymi zajęciami fizycznymi z udziałem rodziców, ani prywatnymi lekcjami jogi. A Bartek bardzo chętnie ułożyłby z nią pozycję spętanego kąta.
I jeśli wydaje wam się, że Mirabela była jedyną osobą, na którą kurkowy urok nie działał, to jesteście w błędzie. Tylko ten przypadek jest zupełnie inny i Bartek bardzo go lubił, bo jest to Przypadek przez duże „P”.
Gośka Przypadek zajmowała mieszkanie na ostatnim piętrze starej kamienicy zaraz za centrum miasta. I trzeba zaznaczyć, że było to najulubieńsze miejsce Kurka na ziemi. Lubił te niezbyt duże pomieszczenia, w których mieściło się wszystko to, co najpotrzebniejsze. Lubił te puste pastelowe ściany, a najbardziej tę, która była inna, bo cała obklejona zdjęciami, wycinkami z gazet i tekstami piosenek lub wierszy. Lubił zapach kadzidełek, od których nieraz kręciło mu się w głowie, pomieszany z aromatem najlepszych czekoladowych ciastek na świecie. I lubił samą Gośkę. Zwłaszcza wtedy, gdy leżała z nim na podłodze, wlewała w niego herbaty różnej maści i słuchała Beatlesów.
Gośka miała to do siebie, że denerwowało ją usposobienie Bartka wobec życia i usposobienie ludzi wobec Bartka. Dostawała białej gorączki, gdy nadwyżkę za kurs taksówką miał na koszt firmy, a z rachunkiem w restauracji dostawał także numer kelnerki. Jako jedyna nigdy mu nie pobłażała i tylko u niej musiał zmywać po obiedzie. A gdy chciał podarować jej pod choinkę zmywarkę nie odzywała się do niego aż do Nowego Roku. Mimo to, Gośka była najlepsza, bo zawsze go słuchała i nigdy nie powiedziała mu, że jako Bartosz Kurek nie powinien mieć żadnych problemów.
- Jesteś moją myślodsiewnią – stwierdził kiedyś, gdy stanął w drzwiach Gośki o czwartej nad ranem. Patrzył na nią wzrokiem zbitego psa, a w ramionach ściskał „Czarę Ognia”, którą od niej pożyczył, bo miał dość jej niezrozumiałych aluzji wyciągniętych z książek o Potterze. Był wtedy nieco pijany, w dodatku na głowie miał to durne sombrero z Buenos Aires, ale Gośka i tak trzasnęła mu drzwiami przed nosem. Jednak dwie minuty później wprowadziła go do środka, ułożyła na swoim łóżku i stwierdziła, że to najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek jej powiedział. I od tamtej pory nazywała go swoim przyjacielem.

* * *

- Nawet nie wiesz jakie to piękne.
- Moje nieszczęście cię bawi?
- Nieszczęście jest wtedy, gdy ktoś nie ma z czego zapłacić za rachunki. Ty, Bartuś, po prostu nie możesz znieść myśli, że ktoś cię nie zauważa.
Kurek spojrzał na Gośkę tak, jak małe dziecko na kogoś, kto właśnie zdeptał mu idealny zamek z piasku. Przecież wcale nie uważał, że wszyscy muszą być na jego skinienie. Po prostu nigdy nie spotkał się z kimś, kogo nie interesowałaby choćby krótka rozmowa z nim.
- I powiedz mi, że się mylę – wycelowała w niego opakowaniem po płycie Pink Floyd, którą włożyła do szufladki wieży i zamknęła. – No. Albo potraktuj ją jako wyzwanie.
- Wyzwanie?
- No wiesz, trudnodostępny obiekt, o który trzeba się mocno postarać.
- Ale co ja mam zrobić? Jeszcze bardziej urosnąć? – jego ton był równie bezradny jak jego mina, która sprawiała wrażenie, jakby miał się zaraz rozpłakać. Oklapł na stojącą za nim kanapę za pewne przygnieciony ciężarem swojego problemu i oparł głowę na ręce. Przez chwilę wydawało się, jakby nad czymś głęboko myślał, ale skończyło się na cichym westchnięciu zagłuszonym początkiem „In the Flesh”, które wydało się Bartkowi ciekawym tłem dla jego nastroju.

* * *

Przez następny tydzień Bartosz był mieszkańcem poddasza, co przypłacał obowiązkiem robienia obiadu i opuszczania deski sedesowej. Ale przynajmniej nie musiał tłuc w sobie złości związanej ze sprawą Mirabeli i gdy tylko wpadał w wir myśli dotyczących zwrócenia uwagi blondynki, od razu zrzucał je na Gośkę. Polubił nawet spanie na podłodze, byleby tylko móc wygadać się do woli.
Sama Gośka miała już dosyć Bartka i jego cudownej nimfy. W nosie miała to, że w poniedziałek miała włosy spięte w koński ogon, a w czwartek nosiła koszulkę w kolorze indygo. Skąd w ogóle Bartek znał takie wyrazy? Mniejsza o to. Tolerowała go tylko dlatego, bo była cierpliwa i wiedziała, że nikt inny mu nie pomoże. Oczywiście, był jeszcze Piter, ale Bartek potrzebował kogoś na miejscu, a nie prawie trzysta kilometrów od niego. Co przecież nie stanowiło trudności w erze telefonów komórkowych i darmowych minut w Plusie.
Nie powiedziała nic, gdy wchodząc do mieszkania załadowana projektami z pracowni architektonicznej, zobaczyła jak Kurek biega od jednego końca mieszkania do drugiego z komórką przy uchu. W wolnej ręce dzierżył drewnianą łyżkę, którą prawdopodobnie (o ile nie zapominał) mieszał ich potencjalną obiado-kolację, a na szyi zawieszony miał o wiele za mały fartuch w krowie łaty. Gośka strzepnęła z ramion resztki styczniowego śniegu, który prószył na zewnątrz i przez chwilę kręciła głową za przyjacielem, który kilkakrotnie mignął jej przed oczami.
- I wiesz, mówię do niej, że mogę jej załatwić dobre miejsce na hali, a ona, że w soboty nie ma czasu. Jezu, w sobotę? A co ona może mieć do roboty w sobotę? Szydełkuje, czy jak? Myślałem, że się zgodzi, bo to wiesz, pierwszy rząd, miejsce po środku… I znowu będę musiał oddać bilet sąsiadce spod piątki. O, hej Gosia – urwał na dosłownie sekundę i powrócił do swojego monologu. – I znowu będzie krzyczała na pół hali, że ten z siódemką pożycza od niej cukier. Próbowałem pogadać o tym z Marcinem, ale… Co?  … Gośka? … No tak, przyszła właśnie z pracy. … Co? Oh, w porządku. Piter chce z tobą pogadać.
Gośka spojrzała na podsuniętą jej pod nos bartkową komórkę, jakby był to co najmniej granat z oderwaną zawleczką. Na twarzy Bartka malowało się zdecydowanie i lekkie zniecierpliwienie, więc zamachał w powietrzu łyżką przypominając, że coś mu się właśnie przypala. Nie spuszczając więc oczu z Kurka chwyciła zdecydowanie iPhone’a i przyłożyła do ucha.

- Halo?

- Proszę, jeśli tylko masz pod ręką rondel, cegłę czy choćby suchą bułkę z Biedronki, która sprawi, że on się zamknie i przestanie nawijać o tej Mozzarelli, to użyj jej, zatrzyj ślady i przyjeżdżaj do Rzeszowa! – Głos Piotrka był równie zrozpaczony, co Bartka wtedy, gdy powiedział jej, że Mirabela nie przyjęła od niego Rafaello, bo była na diecie. Poczuła jak jej humor poprawia się, gdy zdała sobie sprawę, że nie tylko ona męczy się z Bartkiem.

- Po pierwsze to Mirabela, a nie Mozzarella, a po drugie, to bardzo bym chciała, ale w tej chwili to on ma przewagę – wyznała szczerze, widząc stojącego obok siebie Bartka z wypełnioną warzywami rozgrzaną patelnią, przysłuchującego się jej z zaciekawieniem – Poważnie.

„Co mówi?” wyczytała z bartkowego ruchu warg, ale tylko machnęła ręką, przyjmując teraz na siebie żale Nowakowskiego.

- On oszalał na punkcie tej wuefistki! Ale co ja mogę mu poradzić będąc tu, kiedy on jest tam! Szczerze obawiam się przyjazdu do Bełchatowa w tę sobotę. Gdyby to nie był mecz ze Skrą, to bym się rozchorował, albo coś… Co to za szmery?

- Nic, nic.

Ale to był tylko Bartek, który za wszelką cenę chciał dowiedzieć się, o czym konspiruje dwójka jego najlepszych przyjaciół. Próbował przycisnąć ucho do drugiej strony swojej komórki, ale Gośka skutecznie mu to uniemożliwiała. Z próby podsłuchania wywiązała się krótka przepychanka, z której Bartek wyszedł z obolałym lewym sutkiem, a Gośka stratą kępki włosów, która została w dłoni Kurka.
Gdy skończyła w końcu rozmowę z Piotrkiem i odkluczyła się w łazience, Bartek od razu zaatakował ją milionem pytaniem, na które nie uzyskał żadnej odpowiedzi. W sumie nic z Cichym nie ustalili. Doszli tylko do wspólnego wniosku, że Bartosz oszalał i jeśli nie przejdzie mu do końca stycznia (a zostały cztery dni), to wtedy wyślą do Bełchatowa Bartmana. A ten już wiedziałby co dalej zrobić.

* * *

Minęły rzeczone cztery dni, a Bartek coraz bardziej przypominał żałosne stworzonko, niezdolne do opieki nad samym sobą. Mirabela znów mu odmówiła – tym razem pójścia na koncert Perfectu w Łodzi. Gośka wiedziała, że znajdował się na pozycji straconej, ale jakoś nie miała odwagi powiedzieć mu, by odpuścił. Za bardzo wziął sobie do serca ten tekst o wyzwaniu. Stwierdził, że dopóki Mirabela nie wyjdzie z nim gdziekolwiek, choćby na przedszkolny parking, to on nie odpuści.
Nawet wygrany do zera mecz z Resovią nie poprawił mu humoru, bo na miejscu, w którym miała siedzieć jego piękność, siedziała sąsiadka z drugiego piętra i wymachiwała klubowym szalikiem jak lassem. Piotrek też próbował coś zdziałać, ale kto wie, czy nawet nie pogorszył Bartkowi samopoczucia. Ocenił tylko, że sprawa jest na tyle beznadziejna, że i Zbyszek tu nie pomoże.

- Gosia, ja nie chcę spędzić Walentynek sam – jęknął, gdy tylko przekroczył próg mieszkania przyjaciółki.

Niedbale rzucił torbę na ziemię, na nią kurtkę, po czym poczuł, że coś jest nie tak. Wypuścił przez usta powietrze, a gdy zobaczył swój oddech autentycznie ogarnęło go takie samo zimno, jakie panowało na dworze. Ruszył w głąb mieszkania, skąd zauważył palące się światło i przystanął w miejscu. Gośka, ze słuchawkami w uszach, okryta czterema kocami i w grubych skarpetkach, siedziała przy stole i przy słabym świetle kuchennej lampy zajmowała się jakimiś projektami. Wtedy w Bartka coś uderzyło i mógł przysiąc, że nigdy nie czuł w sobie takiej przykrości.

I wcale nie chodziło tu o niego. Spojrzał, jak Gośka drżącymi i skostniałymi rękoma przytrzymuje ołówek i linijkę przy kalce i przypomniał sobie, że siedzi jej na głowie od ponad tygodnia, a ani razu nie zapytał co u niej. Tak naprawdę nie miał pojęcia, co dzieje się w jej życiu, czy radzi sobie w nowej pracy, czy nie potrzebuje jego pomocy. Wiedział, że ona sama mu nie powie, bo ze wszystkimi swoimi demonami walczyła sama, ale to nie zmieniało faktu, że jako przyjaciel powinien dawać coś od siebie. A jeśli Gośka miała go już dość? Nie skarżyła się na głos, a sam był zbyt zajęty sobą, by dostrzec jakiekolwiek znaki. Cóż, musiał to naprawić.

Wrócił do przedpokoju i nałożył na siebie kurtkę, bo zdążył porządnie zmarznąć. Potem za plecami Gośki, której ze słuchawek grała Metallica na tyle głośno, by Bartek mógł razem z nią słuchać „Whiskey in the jar”, włączył czajnik elektryczny i do dwóch kubków wrzucił po torebce malinowej herbaty. Przez cały czas rzucał okiem na spięte do góry w niedbały kok kruczoczarne włosy panny Przypadek i stwierdził, że o wiele bardziej lubił ją w rozpuszczonych falach sięgających połowy pleców. W sumie taka Gośka, w za dużej koszulce i krótkich spodenkach, które spełniały funkcję piżamy, nieumalowana i budząca go z rana z kubkiem zielonej herbaty w ręce podobała mu się najbardziej. Bo była taka zwyczajna i normalna. Po prostu fajna.

Z tych, jak stwierdził, dosyć dziwnych myśli wyciągnęło go strzelenie pstryczka w popsutym (za sprawą Bartka) czajniku, który nie wydawał już irytującego „dzyń!” za każdym razem, gdy zagotowała się woda. Zalał herbatę, chwycił kubki w dłonie i usiadł naprzeciw Gośki przy stole. Gdy go w końcu zauważyła, choć w mieszkaniu był już od dwudziestu minut i kilkakrotnie przechodził za jej plecami, uśmiechnęła się szeroko, marszcząc przy tym nosek i zdjęła z głowy słuchawki.

- Ogrzewanie nawaliło. Dopiero w poniedziałek się tym zajmą – oznajmiła takim tonem, jakby w ogóle nie przeszkadzała jej bliska zeru temperatura. – Jak mecz?

Ale Bartkowi odpowiedź na to pytanie zajęła trochę czasu. Bardziej niż na słowach skupił się na tym, jak Gośka zbiera ze stołu wszystkie kartki i odkłada w jednej kupie na krzesło, następnie szczelniej opatula grubym kocem i chwyta w dłonie parujący kubek. Przesunął wzrok na jej twarz, a Gośka uśmiechnęła się pogodnie, choć z dostrzegalnym zmęczeniem. Dopiero wtedy przypomniał sobie, że Bozia wyposażyła go w język.

- Dobrze. Dobrze. Bardzo dobrze. Trzy do zera. MVP.

- Piter płakał?

- Jak małe dziecko.

A tak naprawdę Piotrek cieszył się, że mimo tego, że Bartek potrafił dzwonić do niego dwa razy dziennie i na jednym wdechu opowiadać o swym ósmym cudzie świata, zachował zimną głowę i rozegrał dobry mecz. Tylko wciąż nie rozumiał sensu słów wypowiedzianych przez Pita pod siatką, a konkretnie „Bierz co masz pod nosem, a nie szukasz w niedostępnym”. Bo niby co Bartek miał pod nosem? Westchnął głęboko, napił się herbaty i spojrzał na Gośkę, która podsypiała na stole.

- Chyba pójdę spać. Idziesz?

- C-co?

- Spać, Bartek, spać. Już po północy.

Bartek spojrzał na ścienny zegarek i stwierdził, że rzeczywiście już późno, a on jest padnięty po meczu. Może gdyby nie to, że lubił z nią siedzieć, to w ogóle by tego nie poczuł. Zupełnie machinalnie wstał, odłożył puste już kubki do zlewu, a nawet je umył, choć trzymanie zdrętwiałych z zimna dłoni pod lodowatą wodą nie było przyjemne. Mógłby w sumie wrócić do swojego nagrzanego mieszkania w ocieplonym bloku, ale wolał zostać tu z nią i choć raz nie mówić o sobie.

W najgrubszym dresie jaki posiadał wszedł do pokoju Gośki, która skulona jak embrion leżała pod kołdrą i kocami na materacu. Zgasił lampkę, położył się na swoim uklepanym miejscu na dywanie i zakopał się w śpiworze po sam nos, choć i tak było mu piekielnie zimno. A potem przez pięć minut gapił się bez sensu w sufit, na którym przylepione był fluorescencyjne gwiezdne konstelacje i analizował słowo po słowie wszystko, co powiedział mu Piotrek i stwierdził, że niczego głupszego już nie mógł wymyśleć.

- Bart?

- Nooo?

- Bez sensu byś tam leżał. Chodź, na materacu jest trochę cieplej niż na podłodze.

- Jest… Jest dobrze.

- Nie wygłupiaj się, przecież się zmieścisz.

A gdy Bartek już ułożył się obok Gośki, a ona wcisnęła swój niewielki tyłek w jego bok, poczuł, że jest całkiem miło. Niezręcznie, ale miło. Trochę czasu mu zajęło wygodne ułożenie się, a gdy już całkowicie przylegał do jej pleców, niepewnie otoczył ją ramieniem.

- Gocha… Wszystko u ciebie w porządku?

- Mmmhm. Czemu pytasz?

- Tak po prostu. Dobranoc.

* * *

Tak więc Bartek bardzo lubił Gośkę i lubił też, gdy przychodziła na jego mecze. Bo fajnie było widzieć znajome twarze na trybunach, a mimo, że tłumy ludzi skandowały jego imię, to tak naprawdę żadna z tych osób nie była tam dla niego personalnie. Uwielbiał te spotkania z fanami po każdym meczu, ale co z tego, skoro potem do domu wracał sam? A gdy na mecz przychodziła Gośka od razu robiło mu się przyjemniej na sercu, bo nie opuszczał hali w pojedynkę.

A potem szli do niej i znów byli anonimowi dla całego świata, gdy gapili się w sklepienie i śpiewali piosenki z „Gorączki sobotniej nocy” dopóki sąsiadka z dołu nie zaczynała tłuc miotłą w sufit.

Ale tym razem było inaczej, bo Bartek i Gośka pokłócili się. A zaczęło się właśnie po meczu z Politechniką, na który Gośka postanowiła przyjść, by Kurkowi było miło. I choć zostawiła na stole niedokończony projekt centrum kulturalnego na ważny przetarg, to zdecydowała, że to może poczekać – Bartek ma mecz. I wszystko byłoby okej, gdyby nie jeden szkopuł. Na mecz przyszła także Mirabela. Może nie zorientowałaby się, że to właśnie ona, gdyby nie fakt, że Bartek co chwila patrzył w kierunku trybuny, na której siedziała. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ona zawsze wtedy machała i uśmiechała się tak słodko, że Gośce do gardła podchodził popołudniowy kebab od Turka. Musiała przyznać, że nawet on był bardziej strawny, niż ponad dwie godziny siedzenia w Energii, mając doskonały widok na lubą swego przyjaciela. W opowieściach była całkiem znośna, ale na żywo należała do tych osób, których sam widok irytuje. Dlatego Przypadek była jedną z pierwszych, którzy opuścili halę. Choć na zewnątrz było mroźno, a niska temperatura szczypała w twarz, wolała tam poczekać na Bartka i jak najszybciej udać się w jakieś ciepłe miejsce. Czekała i czekała. Miała wrażenie, że Energię opuścili już wszyscy kibice i obie drużyny, ale wciąż stała z kieszeniami wciśniętymi głęboko w kieszenie kurtki i deptała w kupce śniegu.

- Gośka? – Usłyszała za sobą głos Możdżonka i odwróciła się w jego kierunku. – Jedno zasadnicze pytanie: czy tobie nie zimno? – I by zwrócić jej uwagę na temperaturę, mocniej objął wciśniętą w jego bok Hanię. – Co tak stoisz?

- Na Kurka czekam. Znowu noga mu utknęła w odpływie?

- Na Kurka? Ale Bartek wyszedł jakieś dwadzieścia minut temu tylnym wyjściem. – Chrząknął znacząco. - Z Mirabelą.

Gdzieś w swojej głowie Gośka usłyszała dźwięk walącego się muru. Przez chwilę wpatrywała się w Marcina, jakby właśnie opowiedział jej najbardziej żenujący żart świata. Z wzajemnością, bo Marcin, inteligentna bestia, wiedział, że dla Bartka Gośka jest numerem jeden i żadna Mirabela, Żonkila czy inna Opuncja nie były ważniejsze. Uśmiechnął się tak, jak ludzie uśmiechają się w niezręcznych sytuacjach i żegnając się pobiegł do swojego samochodu. Gośka prze chwilę stała w miejscu jak figura lodowa i nie wiedziała, co z sobą zrobić. Bo oto Bartek właśnie znowu dostał to, co chciał i miał w nosie wszystko i wszystkich. I w normalnych warunkach znów by to olała, a potem przełożyła go przez kolano i dała lekcję życia. Ale zdecydowanie nie miała na to ochoty tego dnia.

- Wszystkiego najlepszego, Gocha. Sto lat – mruknęła pod nosem i ruszyła ośnieżoną ścieżką w stronę swojego domu.

Następnego ranka Bartek pojawił się w drzwiach mieszkania Gośki. Szczęśliwy, promienny i wyższy niż kiedykolwiek. Prawdopodobnie ostatnią noc spędził o wiele przyjemniej niż Przypadek, która w porównaniu do niego prezentowała się nieciekawie. Łypnęła na Bartka podkrążonymi oczami i bez słowa udała się do kuchni, by zaparzyć dzbanek zielonej herbaty. Słuchała w ciszy, jaka Mirabela jest cudowna, miła, ma uroczy śmiech i wcześniej odmawiała mu, bo bała się jego popularności. A wczoraj poznała prawdziwego Bartka i cały ten strach przeszedł. Za każdym razem, gdy rozpływał się nad nimfą, Gośka zaciskała zęby, by czasem nie palnąć czegoś głupiego.

 - I zgodziła się pójść ze mną na kolację Czternastego.

- Ty skretyniały do szpiku kości młocie! Ty niedojrzały, pozbawiony jakiegokolwiek taktu idioto! Ty… Ty… - Szukając kolejnych eufemizmów na określenie kurkowej postaci, Gośka zapowietrzyła się tak bardzo, że z jej ust wydobyło się tylko wilcze warknięcie.

Bartek patrzył na nią przerażony, mrugając oczami z niezrozumieniem. Przez głowę Przypadek przeleciało tylko krótkie „jak zwykle” i zacisnęła mocno pięści jakby szykując je do ataku. Ale Bartosz w końcu zapytał głosem suchym i bezpretensjonalnym:

- A to niby za co?
- Jeszcze pytasz? Ty głupi, głupi, głupi głupku! – Warto zaznaczyć, że po każdym nazwaniu Bartka głupim, ten obrywał w ramię z chudej piąstki Gośki. – Zapomniałeś! Wystarczyło, że ta twoja bogini pokazała się po całym tym olewaniu ciebie, a ty już straciłeś głowę i wyłowiłeś zdobycz, która sama wpadła ci do sieci!
- Zapomniałem? O czym ja, Gośka, zapo… Ooo kurwa.
Kurek zasłonił sobie pół tworzy swoją wielką dłonią i szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w purpurową twarz Gośki. Zapomniał, choć codziennie przechodził obok kalendarza, w którym data 11 lutego była wzięta w kółeczko i oznaczona dużym wykrzyknikiem.
- Już? Już wiesz? To teraz idź sobie do Mirabeli, pozdrów ją ode mnie, a ja wrócę do pracy.
- Ale… Ale jest niedziela.
- Wybacz, ale cały wczorajszy wieczór poświęciłam na powstrzymywanie odruchu wymiotnego, podczas gdy ty prawie zamrugałeś się na śmierć patrząc na tę swoją… Tę… Ropuchę!
- Nie mów o niej tak, jakbyś była zazdrosna!
Gośka myślała, że zaraz cała opluje się ze śmiechu. Oskarżenie jej o zazdrość było dosyć zabawne, zwłaszcza rzucone z ust Bartka. Nim opanowała ból przepony minęła niecała minuta.
- Co ty mi tu insynuujesz?
- A co TY mi insynuujesz?
- Zapytałam pierwsza!
- A ja drugi!
- Bart!
- Gocha!
- Idź sobie! Idź i nie pokazuj mi się na oczy, dopóki nie będę pewna, że oślepłam do końca.
Bartkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko poderwał się z krzesła i ruszył w kierunku wskazywanym przez rękę swojej przyjaciółki. Nie omieszkał też trzasnąć drzwiami z taką siłą, że odrobina tynku posypała się znad framugi. Gośka stała przez chwilę bez ruchu obserwując miejsce, w którym chwile wcześniej zniknął Bartek, po czym ruszyła przed siebie w głąb mieszkania. W kilka sekund znalazła się na balkonie, który znajdował się na jej poddaszu i wychyliła się przez barierkę. Bartek właśnie prawie biegiem opuszczał klatkę samochodową.
- Kurek! – krzyknęła, choć była siódma. I nim Bartek zdążył cokolwiek powiedzieć, czy nawet dobrze się obrócić, chwyciła w ręce jedną z doniczek, które stały pod jej nogami. – To za oskarżenie mnie o zazdrość! – Cisnęła gliniane naczynie tuż pod nogi Bartka, który zdołał odskoczyć do tyłu. – A to za zapomnienie o moich urodzinach! – I posłała kolejną doniczkę w jego stronę. Nie widziała miny Bartka, ale była z siebie bardzo zadowolona. Z hukiem zamknęła balkonowe drzwi i udała się do swojej sypialni. Tam zakopała się pod kołdrą i nie wychodziła spod niej, dopóki nie poczuła się choć odrobinę spokojniejsza.

* * *

Po kłótni z Gośką niewiele rzeczy było w stanie zwrócić Bartkowi dobry humor. Był zły, ciągle rozdrażniony, a co najgorsze tchórzliwy.

Miał ogromną nadzieję, że kolacja Walentynkowa z Mirabelą w najlepszej restauracji w Bełchatowie poprawi mu nastrój. W końcu tak długo się o to starał. I proszę, oto ona. Piękna Mirabela siedziała naprzeciw niego i opowiadała o pracy z dziećmi, o tym, że jej pasją jest taniec, a do Bełchatowa przeprowadziła się w wieku piętnastu lat. Ale Bartek jej nie słuchał. Z opartą na łokciu głową wpatrywał się w nią, a żadne słowo, które padało z umalowanych czerwoną szminką ust, do niego nie docierało. Owszem, Mirabela była śliczna, zabawna, wygadana, ale nie była tym, kim Bartek myślał, że jest. Czuł lekkie rozczarowanie, gdy zorientował się, że poza pięknym opakowaniem i beztroskim usposobieniem nie ma w niej nic, na co mógłby zwrócić szczególną uwagę. Była… nijaka, pusta w środku i kompletnie inna, niż sobie to wyobrażał. Ona nie była… nie była Gośką i już.

Mimo to doczekał do końca tej kolacji, odwiózł Mirabelę do domu i na piechotę wrócił do swojego mieszkania. Zastanawiał się, przez ile jeszcze dni będzie musiał znosić jego pustkę. Bo, cholera, nieważne gdzie będzie mieszkał, chciał wypełnić swoje metry kwadratowe czyimś śmiechem, zapachem i rozrzuconymi ubraniami. Wciąż tylko ta cisza i pustka.

Bartek, tak jak stał, opadł na kanapę i wlepił wzrok w sufit. Zadzwonić, czy nie zadzwonić? Uwielbiał te dylematy. No więc nie zadzwonił.

* * *

To nie było tak, że Gośka miała zamiar do końca życia chować urazę za to, co zrobił Bartek. Ale skoro jemu nie spieszyło się do tego, aby ją przeprosić, to ona nie widziała powodu, dla którego ten konflikt miał się sam rozwiązać. Co prawda Bartek był u niej zaraz następnego dnia i swoim pukaniem prawie wyłamał drzwi, których nie chciała mu otworzyć, ale w końcu odpuścił. Po prostu jedno musiało być jasne: Bartek musiał się w końcu nauczyć ponoszenia odpowiedzialności za wszystko, co robi. Za długo był traktowany jak złote dziecko, któremu wszystko się pobłaża. I Gośce wydawało się, że tylko trener Anastasi ją w tym rozumie. Nawet jeśli człowieka na oczy nie widziała.
Mimo wszystko znosiła całą tę sytuację nie lepiej niż Kurek. Czasem łapała się na tym, że będąc w sklepie robi zakupy dla dwojga, albo oczekuje go w godzinach obiadowych, w których często zwalał jej się na głowę po treningu. A gdy jej projekt wygrał przetarg w ostatniej chwili powstrzymała się przed zadzwonieniem do niego i poinformowaniu go, że w przyszłym miesiącu wyjeżdża do Rzymu. Źle znosiła bartkową nieobecność na swoim poddaszu, kiedy zdążyła tak bardzo się do niej przyzwyczaić. Bo prawda była taka, że oprócz Kurka, w Bełchatowie nie miała nikogo.

* * *

- I TY DALEJ NIC NIE ZROBIŁEŚ?!
Piterowy głos zagrzmiał w słuchawce na tyle donośnie, że Bartek miał wrażenie, że z pobliskiego parku odleciały wszystkie gołębie. Odczekał chwilę, w której pozwolił przyjacielowi wyzywać się od najgorszych, po czym jak najspokojniej, tonem człowieka zagubionego, zaczął mu tłumaczyć powody swojego postępowania.
- Bo ona kazała mi do siebie nie przychodzić.
- Bart, jak kobieta mówi, że masz nie pokazywać jej się na oczy to znak, że masz zrobić wszystko, ale to wszystko, żeby ci wybaczyła. – Piotrek o dziwo brzmiał spokojnie i jak ktoś, kto zna się na rzeczy. W Bartku zapaliła się nadzieja, że może jednak Gośka go nie nienawidzi. – Nie przerabiałeś tego nigdy ze swoją matką?
- Matka mnie kocha, a nie zsyła do łagrów.
- Boże.
- Piotrek, ja jej nie widziałem już od dwóch tygodni. A boję się, że jak wszystko wróci do normy, to ona zacznie mi się podobać jeszcze bardziej niż przedtem. – Sam do końca nie był w stanie uwierzyć, że właśnie przyznał się przed kimś, a zwłaszcza przed samym sobą, że jednak w Gośce coś widzi.
- Ha! Mam cię!
- No i dobra, w dupie to mam. Tak, podoba mi się. Jest ładna, inteligentna, zabawna i słucha dobrej muzyki!
- I w czym ty widzisz problem?
- To jest Gośka! GOŚKA PRZYPADEK.
- Nawet jeśli Przypadek, to nie zmienia faktu, że musisz w końcu coś zrobić. Bo żadne z was nie będzie wiecznie czekało na siebie i w końcu o sobie zapomnicie. Jeśli w ciągu najbliższych kilku dni nie pójdziesz i nie porozmawiasz z nią, a pamiętaj, że ja o wszystkim się dowiem, to w Spale przenoszę się do Rucego!
Bartek stwierdził, że Piter nigdy nie brzmiał tak groźnie.
No więc przystąpił do działania. W czwartek po wieczornym treningu opuścił halę w doskonałym nastroju. Świeży, pachnący, ściskający w ręce niewielki bukiet białych frezji ruszył w stronę budynku, w którym Gośka pracowała. Według stałego planu około dwudziestej powinna zwinąć wszystkie swoje projekty i wyjść do domu. I Bartek nie pomylił się. Gdy ujrzał, że w oknach studia architektonicznego Balans zgasły światła, wyprostował się, wziął głęboki oddech i uniósł kwiaty do góry. Jeszcze uśmiechnął się pokrzepiająco do samego siebie i już widział schodzącą po schodach Gośkę. I już robił krok w jej stronę, gdy stwierdził, że heloł, coś tu nie gra. Bo Gośka nie szła sama. Jakiś facet, który wyszedł za nią z biura dorównał jej kroku i zaczął nawijać coś na tyle zabawnego, że Przypadek parsknęła tym swoim głośnym śmiechem, do którego zawsze doprowadzał ją tylko Kurek. Bartek wycofał się do cienia i przyglądał się przez chwilę jak oboje stoją i namiętnie o czymś dyskutują, po czym wsiadają do jego auta (zdyskryminował Gośkę uprzednio otwierając jej drzwi!) i odjeżdżają.
Kurek poczuł się tak, jakby ktoś zrzucił go z huśtawki, przez co rąbnął głową w ziemię. Nie szukał żadnych wytłumaczeń na to, co właśnie zobaczył. Nie chciał już myśleć o niczym. Wrzucił kwiaty do pobliskiego śmietnika, wcisnął ręce w kieszenie i skierował się do swojego domu.
* * *

Bartek się zepsuł, tak brzmiało hasło przewodnie między zawodnikami Skry Bełchatów, którzy jako pierwsi zauważyli, że wiecznie tryskające szczęściem Kurczę przypomina teraz źle oskubanego kurczaka. Każdy wyłaził ze skóry, by w jakikolwiek sposób poprawić mu humor czy podnieść na duchu, ale Bartek tylko zostawiał sto procent siebie na boisku, a potem znów zamykał się w swoim mieszkaniu.
Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy, Bartek naprawdę się zepsuł, a przy okazji zepsuł wszystko, co znajdowało się w jego zasięgu. Wychodząc na poranny trening nie świeciło słońce. Kłębiaste chmury krążyły nad Bełchatowem, wprowadzając jego mieszkańców w tak ponury humor, z jakim Kurek budził się od ponad tygodnia. Jego wiecznie wyprostowana i otwarta do świata sylwetka była przygarbiona i przypominała tarczę ochronną. Mijając przystanek autobusowy przeszedł obojętnie obok siódemki. Nie uraczył zaspanego kierowcy krótkim spojrzeniem, przez co ten z gburowatym wyrazem twarzy zaczął wyklinać ruch na drogach. Nie zwrócił uwagi na biegnące w jego stronę dzieci, z plecakami większymi od nich samych, które obejrzały się za nim z wyraźnym zawodem na twarzy. Nie odezwał się nawet do Frani, od której wziął tylko kawę i nim ta zdążyła cokolwiek powiedzieć, on już pędził przed siebie w kierunku hali.
A z nieba w końcu spadł lodowaty deszcz.

* * *

Gośka stwierdziła, że ma gdzieś unoszenie się własnym honorem i musi ponownie okazać się mądrzejsza. Nie ukrywało się, że w tym duecie to ona pełniła rolę mózgu i cały zdrowy rozsądek trzymał się właśnie jej, więc musiała zacisnąć zęby i jak najszybciej wyjaśnić sobie z Bartkiem kilka spraw, a przede wszystkim poinformować o swoim wyjeździe. Chciała wreszcie spędzić z nim czas tak, jak zawsze to robili. Bo brakowało jej tego cymbała, jak głupi by nie był.
Urwała się wcześniej z pracy i ruszyła pod Energię, gdzie właśnie zakończył się drugi mecz ćwierćfinałowy z Politechniką. Resztki kibiców opuszczały halę, więc udała się pod tylne wyjście. Ogromny kamień spadł jej z serca prosto do żołądka, gdy na parkingu ujrzała Kurka, powoli wsiadającego do swojego samochodu. Zdziwiła się, bo rzadko go używał, ale popędziła ku niemu z uśmiechem.

- Bart, wróć do domu.

Nawet nie uraczył jej spojrzeniem, choćby najkrótszym. Wrzucił torbę na tylne miejsce i zatrzasnął z hukiem drzwi, aż Gośka podskoczyła w miejscu. Na jego twarzy malowało się zniecierpliwienie, ale też złość.

- Bartek! – wrzasnęła i przytrzymała drzwi od strony kierowcy, które próbował zamknąć. Dopiero wtedy zwrócił na nią swoją uwagę, a wzrok miał tak obojętny, aż bolało. – Miło, że raczysz mnie swym zabójczym spojrzeniem. Jakby cię to zainteresowało, to chciałabym z tobą porozmawiać!

- Ale mnie to nie interesuje.

Gośka zacisnęła wargi i otworzyła szerzej oczy jakby nie dowierzała bartkowemu zachowaniu. Nigdy taki nie był. Ale to zignorowała. Skoro już tam była, to musiała załatwić tę sprawę do końca. Kurek szarpnął za drzwi i je trzasnął, posyłając jej przez szybę długie, lodowate spojrzenie. I patrzył na nią tak cały czas, nawet wtedy, gdy cała rozeźlona usiadła na miejscu pasażera.

- Jedziemy do mnie i rozmawiamy. Czy ci się to podoba, czy nie.

- Skorzystaj z usług innego szofera. Może tego z pracy?

- Proszę?

- Czy mówię niewyraźnie?

- Czy możemy skończyć to ciągłe zadawanie pytań? Bart, chcę z tobą pogadać i tyle. Nie odzywamy się do siebie już tyle czasu, a to jest po prostu śmieszne. Tęsknię za tobą i mam już dość tej sytuacji. Pojedźmy do mnie i rozwiążmy to.

Bartek zacisnął palce na kierownicy tak mocno, aż zbielały mu knykcie. Patrzył w jeden punkt przed sobą i nie odzywał się przez długą chwilę, która Gośce rozciągała się w czasie jak wyżuta guma. A potem wcisnął gaz i zniknął za zakrętem, zostawiając ją samą na środku parkingu.

* * *

- Jesteś takim idiotą. Ogromnym, bezmózgim, pustym idiotą.

- Tyle miłych słów naraz od ciebie. Aż nie wiem co powiedzieć.

Piotrkowi ciężko było dobrać słowa, by trafnie opisać jak bezsensownie postąpił Bartek. A Bartkowi jeszcze ciężej było tego wszystkiego wysłuchiwać, bo dokładnie wiedział co zrobił i Pit nie musiał mu tego mielić w głowie po raz enty. Tak bardzo chciał wtedy pojechać do Gośki, usiąść z nią, porozmawiać i po prostu być, ale nie mógł. Nie po tym, co widział.

- Nawet nie wiesz kto to dokładnie był. Może ten koleś chciał być miły i zaoferował jej podwózkę, bo było zimno. Pomyślałeś o tym?

- Och, przestań, widziałem jak się na nią gapił. Jakby mógł, to by ją przeleciał na środku ulicy na masce samochodu. A ona pewnie by nie oponowała.

- Bo ty jesteś takim zajebistym specjalistą od odczytywania znaków.

- Żebyś wiedział.

- To powiedz mi, jak możesz być tak cholernie głupi i nie widzieć, że dziewczynie zależy! Dżizas, Bart, rusz dupę, rozejrzyj się i zauważ, że ktoś jednak chcę cię takiego, jakim jesteś!

- Gosia? – Bartek zerwał się z kanapy i spojrzał za okno, w którym ujrzał siebie. Samego.

- Oby nie było dla ciebie za późno.

* * *

Nie wiedział jak długo już biegł i dlaczego nie postawił na samochód, ale wydawało mu się, że tak będzie najszybciej. Po prostu biegł ile miał sił w nogach, by jak najprędzej pogadać z Gośką i złożyć jej najszersze zeznanie w życiu. W nosie miał ludzi, którzy zwracali na niego uwagę i wytykali palcami gdy ich mijał. Oczyścił mózg ze wszystkich myśli i pozostawił tylko tę jedną: powiedzieć jej wszystko. Nie zwrócił nawet uwagi, że przez cały ten czas na jego twarzy znajdował się uśmiech. Uśmiech świadczący o tym, że podjął w końcu dobrą decyzję.

Cały mokry wskoczył na wiecznie otwartą klatkę schodową i rozpoczął najdłuższy bieg w swoim życiu – schodami na czwarte piętro. Im bliżej był celu, tym coraz większe miał wrażenie, że stopnie mnożą się pod jego nogami. Nie dbał o to, jaki hałas robi swoimi krokami. Jeśli miał za chwilę porozmawiać z Gośką, to nie obchodziło go, czy ktoś zaraz wyskoczy z jednego z mieszkań i urządzi mu pogadankę na temat ciszy nocnej. Nieważne. W końcu stanął pod pomalowanymi w kwiaty drzwiami mieszkania Gośki i zaczął uderzać w nie z taką samą prędkością, z jaką biło jego serce. A im dłużej pukał, tym nadzieja na pojawienie się Przypadek kurczyła się w nim i w końcu zgasła. Przez długi czas wpatrywał się w zamknięte drzwi, zastanawiając się, gdzie wyszła, z kim i po co. Przecież był niedzielny wieczór, zawsze wtedy była w domu.

- Paniebartkukurku. – Usłyszał za sobą cichy bulgot i odwrócił się. Gdzieś na dole wpatrywały się w niego bystre oczy jakiegoś chłopca, góra dziesięcioletniego. Spojrzał na niego wyczekująco, ale on tylko podał mu błękitną kopertę i zginął za sąsiednimi drzwiami.

Dziwne? Nie tak dziwne jak tajemniczy list, który ściskał w dłoni. Bartkowi to wszystko wydawało się tylko jakimś pokręconym snem. Takim, jakie zawsze miewał, gdy próbował mieszanek wybuchowych Kłosa. Ale teraz to wszystko działo się naprawdę i musiał przyznać, rozbolała go głowa. Ale przysiadł na ostatnim stopniu i rozdarł podpisaną jego imieniem kopertę. Bartkowe brwi uniosły się wyżej niż zwykle, gdy przeczytał kilkanaście słów napisanych czarnych piórem. Zamrugał nerwowo i jeszcze kilka razy przebiegł wzrokiem po tekście listu, dopóki go nie zapamiętał. A potem uśmiechnął się. Niemrawo, ale uśmiechnął, aż w końcu zaczął się śmiać. Nawet uronił kilka łez, ale nie wstydził się ich. Po prostu nigdy nie czuł tak wielkiej ulgi.

* * *

Już nie myślał. Skupiony był tylko na tej jednej piłce, którą za wszelką cenę musiał wcisnąć w pomarańczowe pole przeciwnika. Widział szczerzącego kły Sergio i zdeterminowanego Bruno. W głowie szumiało mu od najgłośniejszego i najżywszego dopingu na świecie, zagłuszanego przez pulsującą krew. Krzyknął coś do Piotrka, by pilnował prawej strony siatki i spojrzał jeszcze raz w stronę Dantego. Ścisnął palce obu dłoni i uniósł do góry wzrok za piłką, którą Brazylijczyk posłał prosto w jego strefę. Odebrał i wszystko zaczęło toczyć się już zupełnie szybko. Nieskuteczny atak Winiara ze środka, kontra Canarinhos, blok zamknięty przez Zbyszka i podbita przez Igłę piłka. Postawił wszystko na jedno kartę. Wziął rozbieg, odepchnął się od ziemi i uniósł do góry. Łukasz posłał piłkę na lewe skrzydło, idealnie pod jego rękę. Narożnik, gwizdek, koniec. Chwilę dramatycznej ciszy przerwał donośny wrzask jedenastotysięcznej publiki, która rozbrzmiała czysto w jego uszach. Igła uwiesił się mu na szyi, Zibi wycałował spocone policzki, a Piotrek szerokimi ramionami przygarnął do siebie całą piątkę i porządnie wyściskał. Nim do Bartka dotarło, że po raz kolejny rozłożyli Brazylię na łopatki minęło kilka chwil. Dopiero, gdy Andrea stuknął go swoją podkładką w głowę i z uśmiechem krzyknął „Grazie, Bartek!” poczuł, że i jego usta rozciągają się na pół twarzy.

Podziękował Brazylijczykom za udany mecz i znów trafił w objęcia Igły. Cieszył się razem z nim przez dłuższy moment, a gdy Ignaczak miał już dość tarmoszenia Bartka w swoich ramionach, w końcu pozwolił mu odejść. Bartek poczochrał mu włosy, odskoczył w bok i zamarł.

Skoro to czytasz to znaczy, że zrozumiałeś. Obiecuję, że niedługo się zobaczymy.

A potem na jego twarzy zaczął pojawiać się coraz to większy uśmiech. Tak szczery i prawdziwy. Taki, który potrafiła wywołać tylko ona. Ona, stojąca na krzesełku w drugim rzędzie, bijąca brawo i uśmiechająca się do niego z czytelnym uznaniem i dumą.
- Bartek, wszystko okej? – Usłyszał za sobą głos Kubiaka.
A Bartek nie odrywając wzroku od Gośki zaśmiał się lekko i pokiwał głową.
- Teraz jest już wspaniale.

PS. Przez „przypadek” odkryłam, że idealnie pasujesz do mojego świata. Zostaniesz na dłużej?

_________________________

Mój pierwszy tekst po długim odwyku. 18-letnia Emma, konkurs u Aromy i wielki powrót do pisania. Chyba dobrze to wtedy wyglądało. Mam sentyment i chciałam, aby wszyscy to przeczytali. Stary, poczciwy Kurek i moja cudowna Gośka. Lubię ich. Naprawdę ich lubię.