wtorek, 27 grudnia 2016

Oh christmas lights keep shining on.




- Tata! Berek!
Zdążyłem jedynie obrócić się przez ramię, nim poczułem lekkie klepnięcie w okolicy uda. Dosłownie po sekundzie rozległ się głośny, dziecięcy śmiech, a różowa kulka, której był źródłem, zaczęła przede mną uciekać.
- Goń mnie!
Uśmiechnąłem się pod nosem. Tak zabawnie przebiera nogami, gdy próbuje utrzymać równowagę.
- Zaraz cię złapię!
Odepchnąłem się i ruszyłem w jej kierunku. Nie uciekła daleko. Już po chwili trzymałem ją pod pachami i kręciłem nami kółka, co wywołało dużo pisku, ale jeszcze więcej śmiechu.
Śmiechu, który wypełnia moje życie już od czterech lat.
Patrzę na nią, trzymam ją w ramionach, czuję jej ciepło, zapach i bliskość, słyszę jej głos, zapamiętuję każdą wspólną chwilę i jestem szczęśliwy. Oboje jesteśmy. Widzę ten uśmiech, który sprawia, że zapominam o każdym problemie. Widzę wesołe spojrzenie błyszczących oczu, wywołujące przyjemne ciepło wokół serca. Widzę kogoś, kogo kocham najmocniej na świecie i bez kogo nie wyobrażam sobie swojego życia.
- Juuuż! Przestaaań! – krzyknęła wciąż rozbawiona. – Taaataaa!
Odstawiłem ją na ziemię. Wciąż się śmiała, ukazując równe rzędy mleczaków, a na jej policzkach zakwitł rumieniec. Nawet nie zaproponowałem jej chwili przerwy. To uparte spojrzenie mówi mi, że nie ma dość, co zaraz potwierdza, oznajmiając, że teraz chce jeździć sama.
- Lilly! – krzyknąłem za nią. Odwróciła się w moją stronę, machając rękoma dla utrzymania równowagi. Przez chwilę patrzę na nią, uderzony nagłym wspomnieniem. Jeszcze chwilę temu miała zaledwie kilka miesięcy i była całkowicie uzależniona ode mnie. Kiedy ona tak urosła? – Tylko ostrożnie!
Pokiwała głową i małymi kroczkami zaczęła pokonywać kolejne metry.
Przysiadłem na jednej z band, aby trochę odpocząć i uśmiechnąłem się do siebie.
Lodowisko jest niewielkie, choć zdaje się rosnąć w oczach, gdy przychodzi do ganiania za energiczną czterolatką. Dookoła zawieszono kolorowe światełka i lampiony, a przy jednej z band postawiono ogromną choinkę, której zapach miesza się z grzanym winem i kiełbaskami, sprzedawanymi w budce przy wejściu. Z głośników płyną spokojne piosenki, uzupełniane przez śmiech, rozmowy, ale przede wszystkim dźwięk przecinanego łyżwami lodu.
Nie ma tu zbyt wielu ludzi.
Ale jesteśmy my, trzeci rok z rzędu.
Odnalazłem spojrzeniem córkę i poczułem przypływ dumy. Z każdą kolejną wizytą na lodowisku idzie jej coraz lepiej.
Nic dziwnego, ma najlepszą nauczycielkę na świecie.
Minęło już tyle czasu, a ja wciąż nie umiem wyjść z podziwu za każdym razem, gdy widzę jeżdżącą na łyżwach Nelę. Patrzę na nią i nie potrafię oderwać od niej wzroku. To, co wyczynia na lodzie jest niesamowite. Tak, jakby nie istniało nic, czego ona nie potrafiłaby zrobić ze swoim ciałem i parą niepozornych łyżew. Każdy jej ruch jest doskonały. Każdy skok, każdy piruet i wszystkie te figury, o których tak wiele zdążyła mnie nauczyć.
Wiem, jak cieszy ją każda możliwość założenia łyżew i ucieczki do jej własnego świata, w którym jest wolna.
Uwielbiam patrzeć na nią na lodzie. Uwielbiam to, jaka jest na nim szczęśliwa.
Tak jak teraz.
I pomyśleć, że za kilka dni miną trzy lata odkąd poszliśmy razem na lodowisko po raz pierwszy.
Zabawne, ale za każdym razem, gdy patrzę na nią, jak jeździ, przypomina mi się Garmisch-Partenkirchen. Po tamtym strachu i niepewności wymalowanych na twarzy Kornelii już od dawna nie ma nawet najmniejszego śladu. Od tamtej pory sporo się zmieniło. Trzy lata… Czasem mi się wydaje, że już wtedy, gdy stałem za bandą i patrzyłem jak wchodzi na lód po raz pierwszy po długiej przerwie,  chciałem, aby kolejne zimy wyglądały właśnie tak, jak teraz.
Ona na lodowisku, a ja razem z nią.
Po tej samej stronie bandy.
- Uwaga, bo nie hamuję!
Mistrzyni świata, kilkukrotna mistrzyni Europy i brązowa medalistka igrzysk olimpijskich, która zamiast zatrzymać się jednym ruchem, ląduje na barierce.
A konkretnie na mnie.
- Cześć, Złamasie. – Objęła mnie i uniosła głowę, trącając zimnym nosem o mój. Roześmiałem się, na co zareagowała szerokim uśmiechem. – Już się zmęczyłeś?
- Nawet nie wiesz jak cholernie trudno za wami obiema nadążyć.
- No tak, ciężko biega się z trzydziestką na karku – odparła, teatralnie wzdychając. – A może to ten twój mięsień pokarmowy tak cię spowalnia?
Posłałem jej najwymowniejsze z wymownych spojrzeń.
- Odnoszę wrażenie, że wytykanie mi wieku i wagi to od pewnego czasu twoja największa rozrywka.
- Dziwisz mi się? – Uniosła brwi, zaciskając przy tym układające się w uśmiech usta. – Poleciałam na dwudziestosiedmioletniego skoczka z fajnym kaloryferem, a po latach zostałam z przytytą trzydziestką. Mam prawo narzekać.
- Za to ja mam prawo zasadzić świątecznego kopa w twój wiecznie zgrabny tyłek.
Prychnęła pod nosem, spoglądając na mnie z rozbawieniem.
- Człowieku wielkiej wiary, czy ty naprawdę sądzisz, że jesteś w stanie tak wysoko podnieść nogę?
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, nim parsknęliśmy śmiechem. Przyciągnąłem ją i przygryzłem jej policzek, pocierając go zarostem. Oberwałem za to wcale nielekko w bok, ale mimo tego nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu, gdy nasze twarze znów się zrównały.
- Jakim cudem ja z tobą wytrzymuję, co? – spytałem, poprawiając opadającą na jej oczy czapkę. – Nie rozumiem tego, skoro minimum raz w tygodniu mam ochotę wyrzucić cię przez balkon.
- Dziwne, bo ja z wielką przyjemnością rozbiłabym ci na głowie Kryształową Kulę przynajmniej trzy razy… dziennie.
Zaśmiałem się i ją pocałowałem. Czułem jej uśmiech pod swoimi ustami, nie mogąc powstrzymać własnego. Bo o to właśnie w nas chodzi. O to, że nawet najbardziej wściekłe uczucia nigdy nie przyćmiewają tego, co jest między nami. O to, że w jednej chwili mam ochotę rzucić nią o ścianę, by w drugiej - na tej samej ścianie - uprawiać z nią seks. O to, że w momentach, gdy padają gorzkie słowa, nie zapominamy o najważniejszym.
- Jedziemy? – Złapała mnie za rękę i kiwnęła głową za siebie.
- Jedziemy. – Zeskoczyłem z bandy i ścisnąłem mocniej jej dłoń, której nie puściłem ani na chwilę, gdy powoli krążyliśmy po lodowisku.
To zabawny związek. Pełen kompromisów, ale z całą pewnością nie nudny. Choć znamy się już trzy lata, każdego dnia odkrywamy w sobie nawzajem coś nowego. Często na siebie krzyczymy, ale jeszcze częściej z tego śmiejemy. Wiem, co lubi, a ona wie, czego ja nie znoszę. Tańczymy na środku salonu, by pół godziny później zamienić twista na zapasy. Spędzamy leniwe dnie na kanapie, a potem nie widzimy się przez pełne pracy tygodnie. Czasem musimy od siebie odpocząć, by już po kilku dniach rozłąki za sobą zatęsknić. Denerwuje mnie niektórymi swoimi zachowaniami, ale wiem, że gdyby nie przejmowała się problemami całego świata, ja nie miałbym powodu aby zapewniać ją o tym, że przy mnie zawsze będzie bezpieczna. A chcę jej o tym przypominać i chcę, aby czuła to każdego dnia. Tak, jak ona sprawia, że przy niej jestem kimś lepszym, niż byłem.
- Zdajesz sobie sprawę, że to już nasze czwarte Boże Narodzenie razem? – spytała nagle.
- Biorąc pod uwagę, że dwa poprzednie spędziłaś w Polsce, a na to pierwsze zostałaś zaciągnięta do Seeboden siłą… To będzie takie pierwsze prawdziwe.
Nagle zatoczyła łyżwami półkole, zajeżdżając mi drogę. Popatrzyła na mnie zza przymrużonych powiek i uśmiechnęła się tajemniczo.
- Myślisz, że gdyby tamtego dnia nie padał śnieg i nie odwołano mojego lotu do Londynu… Bylibyśmy razem tu i teraz? – zapytała. – Nie przyjechałbyś po mnie na lotnisko. Nie spędzilibyśmy razem tamtych świąt. Nie opowiedziałabym ci o sobie, a ty nie mówiłbyś mi jak bardzo boisz się powrotu na skocznię. Spotkalibyśmy się dopiero w Oberstdorfie i… Może potoczyłoby się to inaczej?
Przez chwilę sunąłem spojrzeniem po jej twarzy, próbując ułożyć w głowie nasze alternatywne życie. Nasze, bo nie potrafiłem wyobrazić sobie nas osobno.
- Nie, Nela. – Pokręciłem głową ze spokojem. – To w każdym możliwym przypadku skończyłoby się właśnie w ten sposób. Tobą i mną. Właśnie tak, jak teraz.
Uwielbiam, gdy pomimo upływającego czasu, wciąż zdarza jej się rumienić, a na ustach pojawia się lekko zawstydzony uśmiech. Zawsze wtedy odwraca wzrok, który po chwili odnajduję swoim spojrzeniem.
- Znalazłbym cię wszędzie, wariatko. W Oberstdorfie, w Garmisch, gdziekolwiek. Tu, czy tam, nieważne. Już w Titisee-Neustadt wiedziałem, że zostaniesz na dłużej. I nie w teamie, ale ze mną – dodałem, uśmiechając się szeroko. – Mimo wszystko dziękuję Bogu za tamte śnieżyce i pełen bak w aucie, bo to były jedne z najlepszych świąt w moim życiu.
- Dla mnie były najlepsze – odpowiedziała cicho, a jej oczy się zaszkliły. Roześmiała się i pokręciła głową. – Pierwsze takie ciepłe i rodzinne odkąd pamiętam.
- Obiecuję, że już każde takie będą.
Złapała mnie za kurtkę i pocałowała. Momenty takie jak te są momentami, dla których kocham swoje życie. Nasze życie.
- Ładnie przygadałem, nie? – mruknąłem w pewnej chwili. – To teraz ulepisz te pierogi na święta?
Warknęła cicho i odsunęła się na długość wyciągniętych ramion, posyłając mi znaczące spojrzenie spod uniesionych brwi.
- No co?
- Długo nad tym myślałeś?
Uniosłem ręce w bezbronnym geście.
- Ja tylko walczę o polskie tradycje w naszym domu – wyjaśniłem, na co wywróciła oczami. – Kochanie, ale twoje ruskie!
- Wiesz, że lepię pierogi tylko wtedy, gdy mi źle.
- Dlatego próbuję sprawić, żebyś lepiła je tylko z myślą o mnie. A myślenie o mnie jest przecież przyjemne!
Przez chwilę patrzyła na mnie z pomieszanym z zażenowaniem rozbawieniem, aż w końcu parsknęła śmiechem.
- Myśli o tobie zajmują dużo miejsca. Porównywalnie tyle, co ty na kanapie.
Westchnąłem. Nie pozostało mi nic więcej w obliczu ciągłych przytyków. Objąłem ją jednym ramieniem… A drugim zgarnąłem z murka przy którym staliśmy śnieg i wsmarowałem go w twarz Neli.
Bo ja nie jestem gruby, tylko w końcu dobrze zbudowany.
- Morgenstern, ty gnojku! – krzyknęła i przyłożyła mi w żebra. Cały czas zapominam, że ma cholernie silny prawy sierpowy. – Masz u mnie przerąbane!
- Obiecujesz?
- Uch, jak ja ciebie nie znoszę!
- Tu akurat kłamiesz.
- Nie licz na to, ty uszaty paskudzie. Nie masz pojęcia jak bardzo działasz mi na nerwy i jak cię w końcu… - Nie wiem co, bo zamknąłem jej usta w jedyny słuszny sposób, który zawsze działa. Oberwałem jeszcze ze dwa razy, nim poczułem jej dłoń na swoim policzku, ale cóż, było warto. – To z czym te pierogi?
- TAAATAAA!
Oderwaliśmy się od siebie, spoglądając w tym samym kierunku. Serce na moment podeszło mi do gardła, gdy ujrzałem leżącą na lodzie Lilly, ale nim poderwałem się z miejsca, Kornelia była już w połowie drogi.
- Hej, Krasnalu, co się stało? – Gdy zatrzymałem i kucnąłem obok, Nela już podniosła Lilly z lodu i przyglądała jej się dokładnie. – Uderzyłaś się? Coś się cię boli?
Lilly pokręciła głową, zanosząc się płaczem. Uniosłem nieco jej czapkę, ale nie dostrzegłem żadnego rosnącego guza, ani zaczerwienienia.
- Co? Wywróciłaś się? – Bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Tym razem przytaknęła i zaciśniętą piąstką zaczęła ocierać łzy, które wciąż strumieniami ciekły po jej policzkach. – To czemu płaczesz?
Kilkukrotnie pociągnęła nosem, nim ze wzrokiem wbitym w ziemię, odparła cicho:
- Bo nie umiem.
- Ale czego nie umiesz?
- Obrócić się – wybulgotała, chowając osmarkany nos w kołnierzu kurtki.
Wymieniliśmy z Nelą krótkie, acz porozumiewawcze spojrzenie. Westchnąłem, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu.
- I tylko tyle? – spytałem, na co znów pokiwała głową. – Oj, Skarbie, to nie powód do płaczu.
- Hej. – Nelka chwyciła Lilly za ręce i lekko nimi potrząsnęła, co sprawiło, że mała spojrzała na nią. Popatrzyłem na nie zdumiony, ale zaciekawiony tym, co za chwilę nastąpi. Bo pomimo moich i Kornelii największych starań, obie wciąż żyją w stawianym przez Lilly dystansie. – To nic złego, wiesz? Ani to, że ci nie wychodzi, ani to, że się tym przejmujesz.
- Ale… Ale ja chcę tak, jak ty…
- Kiedyś na pewno będziesz! Ale zanim to nastąpi… Cóż, upadniesz jeszcze wiele razy. Wiem, to nie brzmi fajnie, ale zobaczysz, że było warto, gdy w końcu ci się uda. Mi też kiedyś nie wychodziło i wywracałam się jeszcze częściej, niż ty, ale próbowałam aż do skutku. A wiesz dlaczego? Bo bardzo tego chciałam. I widzę, że tobie też na tym zależy. – Uśmiechnęła się i otarła mokre policzki Lilly. – Droga do sukcesu jest wyłożona wieloma upadkami, ale najważniejsze, to podnieść się po nich.
- Tylko się nie poddawaj, okej? – dodałem, sprowadzając na siebie wzrok córki. Przez chwilę patrzyła na mnie moimi oczami, w których malowała się ogromna niepewność, ale i ciche przekonanie. Uśmiechnąłem się do niej pokrzepiająco, po omacku odnajdując dłoń Nelki i uścisnąłem ją w podziękowaniu. A Lilly? Pokiwała główką i pociągnęła nosem. – No już, bo ci te smarki pod nosem zamarzną i dopiero będzie krzyk.
Wstaliśmy z kolan. Lilly przez chwilę obserwowała lodowisko dość nieufnym wzrokiem. Gdy w końcu podjęła decyzję, chwyciła mnie mocno za rękę i posłała mi długie, błagalne spojrzenie.
- Jasne, będziemy jeździć razem jeśli tylko tego chcesz.
Ale nie ruszyliśmy. Zerknąłem na córkę z niezrozumieniem, a wtedy ona, bardzo niepewnie chwyciła drugą ręką za dłoń Neli. Spojrzeliśmy po sobie równie zaskoczeni, bo Lilly nigdy nie pozwalała na to, abyśmy jeździli we trójkę. Nigdy też nie brała Kornelii za rękę. Lubi ją, ale nigdy tego nie okazuje nawet w najprostszych gestach.
- Naprawdę? – Nela spojrzała na Lilly z niedowierzaniem, ale i szerokim uśmiechem, który zauważyłem również na twarzy córki.
- Tak.
Nelkowe oczy rozbłysły szczęściem, wprowadzając moje serce w szybsze bicie. Nie pozostało nam nic innego, jak mocno uścisnąć dłonie Lilly i obrać kierunek.
A potem ruszyliśmy.

*


- To chyba są jakieś jaja!
Krzyk Gregora był najgłośniejszym dźwiękiem, który od blisko godziny roznosił się po niewielkim służbowym pokoju w jednej z galerii handlowych w Wiedniu. Krzyk ten, choć według Koflera był to już jazgot nie do zniesienia, dawał się we znaki każdej siedzącej w nim osobie, co w końcu połączyło się we wspólny ból głowy i plan pacyfikacji Schlierenzauera.
- Wyglądam w tym jak debil!
- Czyli bez zmian – odparł Andreas i zapukał do drzwi toalety. – Wyłaź w końcu!
- NIE!
Kofler przewrócił oczami i potarł je palcami, bo wcale nie tęsknił za użeraniem się z marudnym Gregorem. O ile cieszył się na jego powrót do Pucharu Świata, bo miał dość czucia się jak intruz w odmłodzonej kadrze Austriaków i potrzebował w niej kogoś ‘starego’, tak każda kolejna minuta spędzona na próbie wyciągnięcia Gregora z toalety i zapędzeniu go przed oczekujący go tłum sprawiała, że miał wielką ochotę pomóc mu w przedłużeniu przerwy od skoków. Na przykład do następnego sezonu.
- Dzieciaki na ciebie czekają!
- Powiedz im, że Mikołaj nie istnieje!
- Nie mnie je o tym informować!
- Jesteś policjantem! Możesz wszystko!
- To tak nie działa, Gregor! Ale jeśli zaraz nie wyjdziesz i nie powiesz tym gówniarzom, że były najgrzeczniejsze w całej Austrii to obiecuję ci, że spędzisz wigilię na komisariacie i będziesz najsmutniejszym Świętym Mikołajem na świecie!
Andreas nie łudził się, że wskóra coś tą jakże nieszczerą prośbą, dlatego też nie ukrył zdziwienia, gdy zamek nagle szczęknął. A potem ujrzał w drzwiach Gregora i w jednej chwili stwierdził, że w swoim życiu widział już wszystko.
- Nawet tego, kurwa, nie komentujcie!
Jako, że mina Schlierenzauera wyrażała wszystko to, co z całą pewnością czuł, nikt w pomieszczeniu nie odważył się odezwać słowem. Każdy po prostu parsknął śmiechem tak głośnym, że twarz Gregora poczerwieniała i kolorem dopasowała się do stroju, który miał na sobie.
- Stary, gdzie twój Rudolf? – Fettner miał tak ściśnięty śmiechem głos, że zapiał cieniej niż Diethart po oberwaniu w newralgiczne miejsce z pistoletu na kulki.
- Jak ci zaraz obiję facjatę, to ty nim zostaniesz!
- Hamuj, Czerwony, on się tylko z tobą droczy – powiedział przez śmiech Kofler i pociągnął Gregora za kubrak. – Lepiej powiedz gdzie masz brodę?
- W dupie. Nie zakładam żadnej brody!
- Widziałeś kiedyś Mikołaja bez brody? – spytał Kuttin, po raz tysięczny poprawiając swoją mikołajową czapkę. – Chłopaki, pompon po prawej, czy lewej stronie? A może z tyłu?
- Jak chcę coś powiedzieć to te włosy wchodzą mi do ust – odparł Gregor, krzyżując ręce na sztucznym brzuchu, który nieco obsunął mu się na biodra. - Nie zamierzam potem pluć kłakami przez połowę świąt.
- Nawet nie wiesz, ile twoje milczenie dałoby radości.
- Mam ją! – krzyknął Aigner i prawie potykając się o białą szatę anioła, zamachał w powietrzu sztuczną brodą. – Myślał, że jak ją schowa do worka z prezentami, to nikt nie znajdzie.
- Kto ci pozwolił zaglądać do worka z prezentami?! – wrzasnął Gregor i wyszarpnął brodę z rąk Clemensa. – Stary, worek Świętego Mikołaja to jak gardło dziewczyny najlepszego kumpla! Nie zaglądasz do niego!
Schlierenzauer zgromił wszystkich spojrzeniem, parsknął rozeźlony na całego, a na końcu i tak założył brodę, która zasłoniła mu pół twarzy. Nie uniknął poplutego ze śmiechu Manuela, usłyszał chichot Heinza i dostrzegł uśmiech Koflera.
A także inny, jakże ważny szczegół w policyjnym ubraniu Andreasa.
Gregor nabrał powietrza w płuca, czując kolejny przypływ gniewu i wstępujący na twarz rumieniec.
- CO TY MASZ NA GŁOWIE?!
Andi posłał Gregorowi początkowo zaskoczone, ale powoli nabierające rozbawienia spojrzenie. Uśmiechnął się tak, jak zazwyczaj uśmiecha się do krzyczących jego imię fanek w przedziale wiekowym 40+ i wzruszył ramionami.
- Rogi – odpowiedział zgodnie z prawdą i pokiwał głową, prezentując z dumą poroże renifera. – Urocze, nie?
- Urocze? – powtórzył Gregor.
- Tak powiedział Heinz.
- On ma tylko rogi renifera, a ja TO?! – krzyknął Schlierenzauer w stronę Kuttina i uderzył się po imitującej mikołajowy brzuch poduszce. – To niesprawiedliwe!
- Jestem policjantem, muszę wzbudzać szacunek.
- To banda dzieciaków, one wyznają Świętego Mikołaja! – wymamrotał zza brody Greg i załamał ręce, na co Andi tylko się roześmiał.
- Widzisz, czyli to idealna rola dla ciebie. A poza tym uwierz, naprawdę mogło być o wiele gorzej.
Nim skończył mówić, do środka wpadł Kraft z Hayböckiem.
- Chodźcie już, bo te gówniaki zaraz rozniosą całe centrum! – krzyknął Stefan.
 W jednej sekundzie na twarzy Gregora zakwitł szeroki uśmiech. I choć nie wszyscy dostrzegli go zza gąszczu siwych loków, tak na pewno widać było po oczach, że gregorowy humor nagle uległ znacznej poprawie.
- O w chuj – skomentował krótko widok owej dwójki i podparł się pod boki, kręcąc z zadziwieniem głową.
Stefan i Michael posłali mu zgodne, ostrzegające spojrzenie, które jasno dawało do zrozumienia, że jeszcze słowo, a Gregor znajdzie rózgę między własnymi pośladkami. Schlierenzauera najwyraźniej to nie zraziło.
- A myślałem, że to ja mam przewalone.
Panowie spojrzeli po sobie i ciężko westchnęli, przewracając oczami. Cóż, można było wymienić wiele wad bycia Świętym Mikołajem i gdyby zapytano o nie Gregora, ten z pewnością nie zamknąłby ust przez dobry kwadrans. W takim razie jak bardzo przeżywałby rolę świątecznego elfa?
- Nie będę mówił na głos w jakich miejscach opinają mnie te rajstopy, ale życzę wam wszystkim, abyście kiedyś poczuli taki sam ból – powiedział Michael, przeskakując z nogi na nogę i tym samym podzwaniając ogromnymi, miękkimi butami, których czubki były wywinięte do góry.
- Jak dla mnie całkiem wygodne - stwierdził Stefan, drapiąc się po namalowanym na policzku rumieńcu. - I ciepłe. Myślicie, że mogę je zatrzymać? Przydadzą się w Kuusamo pod kombinezonem – dodał i zahaczył kciukami o czerwone szelki. Wtedy też musiał poczuć na sobie ciężki wzrok Michiego, bo chrząknął i pokręcił głową. – To znaczy… Wyglądamy jak para pedałów!
- I bez tego wyglądacie – mruknął Gregor.
- Jakbyś mógł się tak łaskawie odpierdolić…
- Chyba jako moje elfy powinniście zwracać się do mnie nieco grzeczniej?
- O, patrzcie, nagle zaczął identyfikować się z Mikołajem – prychnął Manuel i założył swoją czapkę.
- Masz rację, schowaj tego martwego wypłosza na swojej głowie, bo tylko dzieci wystraszysz – odparsknął mu Schlierenzauer.
- Ja przynajmniej chowam tylko włosy, a nie cały ryj.
- Przypominam, że wakat Rudolfa wciąż jest wolny.
- Nie biję starszych panów.
- Cisną mnie te rajtki!
- Uważaj, bo ci oczko pójdzie!
- Bateria mi w rogach siadła!
- Mikołaja uderzysz? Tak?
- CIIIIIIIIIISZAAAAAAAAAAAAA!
Dopiero wrzask Kuttina przerwał wzajemne przekrzykiwanie wśród austriackiej drużyny. Heinz z zaciśniętymi ustami prześlizgnął spojrzeniem po Świętym Mikołaju, elfach, policjancie z tylko jednym świecącym rogiem renifera, aniele wyjadającym cukierki z mikołajowej torby i Manuelu, który właściwie nie wiadomo kim był. W końcu westchnął i wzniósł oczy do sufitu.
- Demon was opętał, czy co?
- Tylko nie demon – mruknął ostrzegawczo Kraft – Ja trenera bardzo proszę, święta są.
- No właśnie! A wy zachowujecie się tak, że kompletnie przeganiacie ducha tych świąt! I po co?
- Bo mam jajościsk – sapnął cicho Hayböck, za co oberwał z łokcia od Koflera. – Dam ci je potem do przymierzenia, kozaku.
- Panowie, proszę. – Heinz jeszcze raz posłał im znaczące spojrzenie. - Jesteśmy w końcu rodziną, tak? Popieprzoną i w żadnym aspekcie normalną, ale rodziną. W dodatku poproszono nas o przysługę i powinniśmy się z niej wywiązać najlepiej, jak potrafimy. Tam czekają na nas dzieciaki i musimy przekazać im kilka ważnych wartości, których jako sportowcy przestrzegamy. Chyba jesteśmy dorosłymi facetami i potrafimy to zrobić, co? – spytał, podpierając się pod boki. Wszyscy popatrzyli po sobie i pokiwali zgodnie głowami, co wywołało szeroki uśmiech na twarzy Heinza. – No, to ruszajcie dupy i miejmy tę szopkę z głowy.
Każdy ruszył się z miejsca i skierował w stronę korytarza. Orszak przebierańców zamykał sam Święty, który naciągnął na uszy ogromną czapkę i z ciężkim westchnięciem zarzucił na plecy jeszcze większy worek.
- Gregor, tylko bądź miły, to małe dzieci – poprosił Heinz, zatrzymując się w drzwiach. Schlieri obruszył się nieco i spojrzał na trenera z wyrzutem.
- Przecież ja zawsze jestem miły!
- To bądź… Milszy.
Ta sugestia wcale nie zabrzmiała dla Gregora lepiej. Przewrócił oczami, westchnął po raz setny tego popołudnia i opuścił bezradnie ramiona.
- Ho, ho, ho, kurwa.
- Święty Mikołaj tak się nie wyraża.
- W mojej interpretacji Czerwony nie certoli się z niegrzecznymi bachorami, a tym, które jadły szpinak i odrabiały lekcje, wręcza Red-Bulle, okej? – odparował Schlierenzauer i wyminął Kuttina.
- Gregor!
- Przecież żartuję! – odkrzyknął przez ramię.
A gdy zostawił Heinza za sobą, uśmiechnął się pod nosem.
On miałby nabroić? On? Gregor? I to w Boże Narodzenie?
Chyba musiałby mocno upaść na głowę…
…by nie wykorzystać sytuacji.

*


Choinka była wielka i ciężka. Co prawda pachniała obłędnie, ale nie miało to większego znaczenia w obliczu wniesienia jej na piąte piętro budynku, w którym – na nieszczęście – rano zepsuła się winda. W dodatku miała bardzo twarde igiełki, które co chwila wbijały się w dłonie lub twarz, a to sprawiało, że Didl miał ogromną ochotę wyrzucić ją przez okno na półpiętrze i przyozdobić światełkami kaktusa.
Ale nie dał się!
Obiecał, że przyniesie najpiękniejsze drzewko, jakie znajdzie w tej części Tyrolu. I znalazł. Zajęło mu to kilka długich godzin, ale nie żałował poświęconego poszukiwaniom czasu. Załadował choinkę do samochodu, przewiózł na drugi koniec Steinach am Brenner i teraz pozostało mu już tylko wciągnięcie jej do mieszkania.
On nie da rady?
- Jeszcze jeden malutki schodeczeeeek… Jeszcze tylko kilka metróóóóóów…
Na całe szczęście drzwi od mieszkania były otwarte. Nacisnął łokciem klamkę i wszedł do środka.
- Już jesteeeeeeem! - krzyknął od progu i jak zwykle potknął się o wystający dywanik, przez co po raz tysięczny tego dnia wylądował nosem między choinkowymi gałązkami. Zaklął cicho, ale już po chwili dotarł do niego zapach świeżo upieczonych pierników. Od razu mu się polepszyło, a na usta wstąpił szeroki uśmiech.
- No w końcu! – Usłyszał melodyjny głos, którym uwielbiał być witany. Bardzo chciał ujrzeć jego właścicielkę i jej reakcję na świąteczne drzewko, ale niestety było ono tak duże i miało tak szeroko rozrośnięte gałęzie, że zajmowało cały przedpokój.
- Kupiłem nam choinkę! – ogłosił wielce z siebie zadowolony Didl. Ramieniem odgarnął kilka gałęzi i wsadził między nie głowę, aby ujrzeć stojącą w wejściu do kuchni niską blondynkę w różowym fartuchu. Uśmiechnęła się szeroko i pomachała mu ubrudzoną mąką ręką. – Jak ci się podoba?
- Czadowa! – odparła z zachwytem dotykając igieł. – Ale… Czy aby nie za duża?
- Za duża? – powtórzył Thomas i spojrzał do góry. Przez kilka dłuższych chwil kontemplował nad wymiarami drzewka, jakby dopiero zaczął zdawać sobie z nich sprawę, po czym machnął ręką. – A skąd! Postawimy ją w salonie, tam jest dużo miejsca!
Godzinę później po morderczej gimnastyce, dziesiątkach konfiguracji i jednej pękniętej donicy, choinka w końcu zajęła należyte jej miejsce pomiędzy stolikiem z telewizorem a komodą. Ustawianie jej niemal doprowadziło Didla do stanu paniki. W pewnym momencie naprawdę chciał wcielić w życie plan z kaktusem, ale na szczęście nie był w tym słodkim nieszczęściu sam. Co prawda drzewko zamiast w donicy, stało w wielkim garnku, ale prezentowało się naprawdę imponująco.
No, może poza jednym, drobnym szczegółem…
- Jest za duża.
Chcąc-nie chcąc, Thomas musiał przytaknąć. Oboje stali z zadartymi głowami, wpatrzeni w uginający się pod sufitem wierzchołek choinki, nie wiedząc, jak rozwiązać ten problem.
- Może pójdę do sąsiada po piłę? – zaproponował Didl.
- Bez sensu. Nie wyciągniemy jej już z garnka, a poza tym więcej będzie z tego bałaganu, niż efektu. Czubka też nie spiłujemy, bo jak to będzie wyglądać?
- Gorzej niż teraz?
- Lepiej też nie będzie.
Thomas westchnął, a jego ramiona – do tej pory naprężone i pełne gotowości – opadły. Bardzo chciał, aby podczas tych pierwszych wspólnych świąt wszystko było idealne. Wiedział, że jest na to szansa, o ile sam włoży maksimum starań w to, aby znów nie poszło tak, jak zazwyczaj bywało w jego przypadku. Zdawał sobie sprawę z własnych możliwości i tendencji do psucia większości rzeczy, których się tykał. Zwłaszcza, gdy kierowały nim dobre intencje. Po prostu im bardziej się starał, tym gorsze były tego skutki.
Powoli zaczęło ogarniać go wrażenie, że i z choinką nawalił.
- Ale wiesz co? – odezwała się, sprowadzając na siebie wzrok Didla. Jej roziskrzone spojrzenie było utkwione w choince i zdawało się promienieć z każdą sekundą. Poza tym uśmiechała się – szeroko i tak, jak za każdym razem, gdy miała jakiś pomysł. A ona nigdy nie miała złych pomysłów. – To wciąż jest najwspanialsza choinka na świecie. Bo to NASZA choinka, Pimpku. – Podniosła głowę i popatrzyła na niego z zachwytem. On również nieco pojaśniał na twarzy, bo uwielbiał przezwisko, które dla niego wymyśliła.  – Trochę ją podrasujemy i nikt nawet nie zauważy, że trochę się zgina.
Nim zdołał coś powiedzieć, wybiegła z pokoju, by po chwili wrócić z kartonem wypełnionym kolorowymi lampkami. Ewidentnie podekscytowana podała je Thomasowi.
- Masz bardzo ważne zadanie, polegające na rozplątaniu ich.
- A ty?
- A ja idę po pierniki. Powiesimy je!
Swego czasu Didl sądził, że wygrana Turnieju Czterech Skoczni to jego największy sukces na każdej możliwej płaszczyźnie i już nic lepszego mu się nie przytrafi. Przekonanie, że raz coś mu się udało i na tym koniec, trzymało się go przez bardzo długi czas. Twierdził, że ma podstawy ku takiemu myśleniu, a nikomu nie spieszyło się do wyprowadzenia go z błędu. Czuł, że wpada w dołek. Skoki przestały mu iść, a wraz z nimi właściwie wszystko. Tłukł znacznie więcej szklanek niż wynosiła jego standardowa średnia roczna, mylił dni tygodnia, a z nauki gotowania zostało kilka spalonych patelni i wspomnienie długiej nocy na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym.
W dodatku strasznie gryzła go samotność.
Wszyscy dookoła byli w szczęśliwych związkach, trzymali się za rączki i byli po prostu szczęśliwi. Gdy odwiedzał w Seeboden Nelę i Morgiego niemal płakał w poduszkę, bo tak bardzo im zazdrościł, że oboje tacy porąbani, a jednak znaleźli jedno drugiego. On też chciał. Ale potem patrzył w lustro, potem do kosza na kolejny stłuczony kubek, i wmawiał sobie, że najwyraźniej jemu to szczęście pisane nie jest.
Do czasu, aż poznał Barbarę.
Nie każdy odnajdywał w ich pierwszym spotkaniu tę nutę romantyzmu, którą zdecydowanie widział Didl, ale tym bardziej traktował tamtą chwilę jako najbardziej wyjątkową w jego życiu. To był dosłownie moment nad sklepową lodówką i ostatnie opakowanie z mrożonym sznyclem wiedeńskim, po które sięgnęli w tej samej sekundzie. Musiał przyznać, zakochał się od pierwszego wejrzenia. Nigdy nie wierzył w tego typu bzdury, ale tamta drobna blondyneczka w zielonej kurtce, dresie i sznyclem wiedeńskim w ręku była najśliczniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Zaproponowała wtedy, że to ona zatrzyma mrożonkę, ale w zamian zaprosi go na kawę. Zgodził się i… Cóż, od pół roku Didl ma dziewczynę.
Mina każdej pojedynczej osoby, którą informował o tym fakcie, dawała mu wiele satysfakcji.
Barbara sprawiła, że w końcu w siebie uwierzył. Może wciąż był nieogarniętą kluchą, z której kumple często robili sobie żarty, ale częściej śmiał się razem z nimi, niż przejmował rolą kozła ofiarnego. Właśnie. Nauczyła go dystansu do siebie i do życia. Tak po prostu nauczyła go śmiać się z siebie samego. Nie przypuszczał, że to takie proste. Wniosła do jego życia tyle radości, że nawet nie przejmował się tym, że spadł z Pucharu Świata do FIS Cupu. Po prostu cieszył się samą możliwością i chęcią dalszego uprawiania skoków, a to już coś.
- Didl? Didl!
Głos Barbary wyrwał go z zamyślenia. Zamrugał gwałtownie i spojrzał na blondynkę, która kręciła głową ze znaczącym uśmiechem.
- Pytałam co sądzisz o piernikach? – Uniosła rękę, a z jej palca wskazującego na złotym sznureczku zwisnął dorodny piernikowy prosiak. – Uroczy, nie?
- Wychrumczasty! – odparł Thomas i sięgnął po ciastko. Już był gotowy władować je sobie do ust, ale w ostatniej chwili opamiętał się i spojrzał na Barbarę. – Mogę?
- Dla ciebie je upiekłam!
Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Spróbował udekorowanego lukrem piernika i głęboko westchnął, czując ogromne szczęście.
- Jesteś kobietą mojego życia – wyznał z błogim uśmiechem, co spowodowało śmiech Barbary. – Mogę więcej?
- Zostaw trochę na choinkę!
Trzepnęła Thomasa po łapach i podeszła z całym talerzem do drzewka, wieszając na jego gałązkach pierniki, cukierki i plecione gwiazdy. Po kilkunastu minutach było już przybrane i gotowe na Boże Narodzenie.
- Okej, jeszcze tylko lampki… - Didl stanął obok Barbary z przedłużaczem w jednej ręce i wtyczką w drugiej, po czym zerknął pierw na blondynkę, a potem na choinkę. – Gotowa?
- Odpalaj!
Świerk rozbłysnął światełkami, które rozproszyły kolory po całym salonie. Powietrze pachniało piernikami i lasem, a z radia leciała popularna świąteczna piosenka.
- Widzisz? Jest pięknie. – Barbara wspięła się na palce i cmoknęła Thomasa w policzek, po czym objęła go ramionami w pasie. Diethart pokiwał głową z uśmiechem i przygarnął ją bliżej siebie. – Udało nam się!
- To co? Film w nagrodę? – zaproponował, spoglądając na blondynkę, która pokiwała ochoczo głową. – Tylko… Chyba odłączyłem DVD od przedłużacza. Zaraz to sprawdzę.
Barbara usiadła na kanapie, a Thomas na czworaka próbował dostać się do spętlonych ze sobą pod choinką kabli. Nie mógł jednak dojrzeć, który jest który, więc obszedł na około szafkę z telewizorem i tam, uwięziony między ścianą a choinką próbował przełączyć wtyczki tak, aby wszystko ze sobą współgrało. To wyciągnął, to włożył…
- Naprawiłem! – wykrzyknął triumfalnie i zaczął się wycofywać. A wtedy zbyt gwałtownie wyprostował nogę, trącając nią w garnek. – O-oł.
I taki był żywot choinki Didla.

*


Święta, święta, święta… Czym tu się zachwycać? I po co tak wariować? Tylko po to, aby przez dwa dni siedzieć, nie robić nic innego poza jedzeniem i wysłuchiwać marudzenia rodziny? To ani trochę nie brzmi dobrze. Znowu każdy będzie udawał, że żarty wujka Zbyszka są zabawne, a ciotka Grażyna wcale nie irytuje swoją wścibskością. Trzeba będzie robić dobrą minę do złej gry, dużo się uśmiechać i odpowiadać na niewygodne pytania.
A tych ostatnich Dawid bał się najbardziej.
Kopnął kupkę skrzypiącego pod butami śniegu i zatrzymał się na ścieżce tuż za domem w Szaflarach. Westchnął, a obłoczek pary uniósł się w stronę wieczornego nieba. Nie tak wyobrażał sobie tegorocznego święta. Raczej liczył na to, że będą wyglądać tak, jak rok wcześniej. Dwa lata temu też było całkiem miło.
A w tym roku?
W wigilię usiądzie do stołu z całym klanem Kubackich. Standardowo zje dwie porcje barszczu z uszkami, potem rozpakuje kolejny sweter od babci Alicji i aby sprawić jej przyjemność, będzie go nosił przez resztę wieczora. Potem będzie udawał, że wcale nie gryzie go wełna i zaje łzy makowcem, a na końcu weźmie pod ramiona obie siostry i pójdą na pasterkę. W Boże Narodzenie zamierzał się wyspać i złożyć jakiś model samolotu, nim do domu zwali się druga połowa rodziny, która również nie oszczędzi mu wypytywania o najróżniejsze sprawy.
Tyle szczęścia w tych świętach, że dwudziestego szóstego w Zakopanem są Mistrzostwa Polski. A potem od razu pojedzie na Turniej Czterech Skoczni i znów nie będzie miał czasu myśleć o tym, że kolejny raz mu w życiu nie wyszło.
Bo rok temu o tej samej porze nie spacerował tą ścieżką sam.
Uśmiechnął się smutno pod nosem, wspominając tamten dzień. Było zimno i prószył delikatny śnieg, ale wcale tego nie odczuwał. Obok niego, otoczona jego ramieniem szła osoba, dzięki której w tamtym roku po raz pierwszy od dawna poczuł prawdziwą magię świąt. Pamiętał, że dużo wtedy mówiła. Zresztą jak zawsze, ale lubił jej słuchać. Miała różową kurtkę, wełnianą czapkę z pomponem i zmarznięty nos. Dużo się śmiała, zwłaszcza z jego za dużych rękawiczek, które ubrała, gdy jej przemokły od śniegu podczas bitwy na śnieżki. Potem wrócili do jego rodzinnego domu, zrobili gorącą czekoladę i obejrzeli „To właśnie miłość”, bo taką już miała tradycję w każdy przedwigilijny wieczór. Film nawet mu się podobał, choć bardziej skupiał się na jej reakcjach, niż tańczącym na ekranie laptopa Hugh Grantcie. Leżała wtulona w Dawida, trzęsła się ze śmiechu, ściskała jego dłoń i śpiewała „All I want for Christmas is you”.
Po prostu była. I bardzo za nią tęsknił.
Tego, że się rozstali, Dawid nie był w stanie zrozumieć od trzech miesięcy. Już w momencie, w którym zamknął za sobą drzwi jej mieszkania, wiedział, że popełniają największą głupotę. A mimo to nie zrobił nic, aby to naprawić. Nie zawrócił. Nie potrząsnął nią, nie powiedział jej, że to bez sensu; że przecież wcale tego nie chcą. Odszedł. Odeszła też ona. Pozwolili by kilka niepotrzebnych słów przeważyło szalę i rozdzieliło ich. I niech go piorun strzeli, jeśli tego nie żałował. Tego oraz faktu, że wciąż nic z tym nie zrobił. Bał się. Dokładnie tak, jak ona bała się odpowiedzialności za uczucie, które między nimi powstało.
Nie rozumiał. Nie potrafił. Tak, jak nie potrafił przekonać jej, że poczeka na nią tyle, ile będzie trzeba. Ale ona nie chciała. Poprosiła, żeby zniknął.
Był cholernie głupi, spełniając jej prośbę wraz z trzaśnięciem drzwiami.
Dlatego twierdził, że wina leżała po stronie obojga. Jej, bo nawet nie chciała o nich powalczyć. Jego, bo na to pozwolił i po prostu odpuścił.
To tak jakby ktoś przy świątecznym stole zapytał, gdzie podziewa się jego urocza dziewczyna, którą przedstawił rok temu.
Dawid wszedł do domu, zdjął kurtkę i buty, po czym zajrzał do salonu. Zerknął na oglądany przez siostry film, a gdy rozpoznał na ekranie telewizora „To właśnie miłość”, szybko opuścił pokój i udał się do kuchni. Mama właśnie wyjmowała z piekarnika już chyba czwarte ciasto, którego zapach rozniósł się po całym parterze. Przy stole tata mieszał w wielkiej misce jakąś masę, którą co chwila nabierał na palec i z niego zlizywał. Zauważony w końcu przez żonę, oberwał szmatką po ramieniu. Dawid zaśmiał się pod nosem, po czym zamknął kuchenne drzwi i wspiął się po schodach do swojego pokoju. Położył się na łóżku i utkwił wzrok w suficie.
Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że to będą bardzo samotne święta. Spędzi je wśród rodziny, ale będzie czuł, że kogoś brakuje. Nie kogoś. Jej. I ogromnie go to przytłaczało, bo bardzo chciał, aby znów tu była. Aby wywracała oczami, podkradała jego bluzy i oglądała z nim ten cholerny film, a potem obudziła w wigilijny poranek i kazała zawieźć się z powrotem do Krakowa. Potem przyjechałaby na mistrzostwa do Zakopanego, a następnego dnia pożegnała przed odjazdem do Oberstdorfu. I byliby szczęśliwi.
A tak? On był w Szaflarach, ona w Krakowie. Nawet nie wiedział, co u niej słychać i czy wszystko w porządku. Chciał wiedzieć, czy myśli o nim tak, jak on myślał o niej. I czy też czuje, że to Boże Narodzenie będzie kompletnie beznadziejne?
Westchnął i przymknął oczy, zdając sobie sprawę, że wcale nie chce, aby to tak wyglądało.
Że niby w święta zdarzają się cuda?
Cóż, chyba trzeba im trochę pomóc.

*


Poranek wigilijny w mieszkaniu Lilki zawsze oznaczał pakowanie prezentów. Wtedy też całą jej sypialnię pokrywały kolorowe papiery, wstążki, tasiemki i kokardki. Lubiła cały ten proces oklejania podarunków i bardzo starała się, aby wszystko wyglądało pięknie pod choinką w salonie rodziców. Poza tym obdarowywanie rodziny i bliskich zawsze sprawiało jej wiele radości.
Z głośników płynęły świąteczne piosenki, które znała niemal wszystkie na pamięć. I choć milionowa wersja „Last Christmas” działała jej już na nerwy i tak raniła uszy wszystkich sąsiadów swoim śpiewem. Jakoś lepiej jej się przy tym pakowało.
Właśnie skończyła obwiązywać wstążką masażer do stóp, który po południu planowała podrzucić Ninie. Podpięła wizytówkę i obejrzała paczkę z każdej strony, a gdy uznała, że wykonała dobrą robotę, odłożyła ją na łóżko do reszty zapakowanych już prezentów. Podliczyła je i stwierdziła, że brakuje jednego. Prędko przeanalizowała wszystkie podarunki, które do tej pory przewinęły się przez jej ręce.
- Rany boskie, babcia! – krzyknęła sama na siebie i uderzyła się z otwartej dłoni w czoło.
Otworzyła szafę i zaczęła szukać w niej zestawu kosmetyków. Nie pamiętała, na którą półkę wrzuciła go na początku grudnia, więc musiała wyrzucić na ziemię niemal połowę ubrań. Bałagan na podłodze robił się coraz większy, a prezentu dla babci wciąż nie było! Ani na najwyższej półce, ani na najniższej…
Za to znalazła coś innego.
Poczuła nieprzyjemny ciężar w klatce piersiowej, gdy jej dłoń odnalazła duży karton, na którym zebrała się duża warstwa kurzu. Wyciągnęła go i ułożyła na kolanach. Radosny, świąteczny nastrój nagle uleciał jak za pstryknięciem palców, a głos George’a Michaela nie wywołał żadnej emocji. Zacisnęła usta, czując, że zbiera jej się na płacz. Nie sądziła, że prezent, który miał nie trafić do jego adresata, wywoła w niej takie poczucie winy.
Trzy miesiące temu zawaliła po całej linii. Zrozumienie, że popełniła ogromny błąd nie zajęło jej zbyt wiele czasu. Właściwie już następnego ranka, gdy obudziła się w dużej, męskiej bluzie, z policzkiem przytulonym do mokrej poduszki, poczuła, że to nie jest to, czego chciała.
Wystraszyła się. To, co owszem, nazywała związkiem dwójki ludzi, którzy lubią spędzać ze sobą czas, przerodziło się w coś głębokiego, poważnego, zobowiązującego. A ona bała się tego. Bała się miłości, która już raz ją zawiodła. Bolało długo i mocno, nim zapomniała, a wtedy obiecała sobie, że już nigdy nie pokocha; że nie przywiąże się uczuciowo do żadnego mężczyzny. Tak, chciała z kimś być. Tak, potrzebowała mieć przy sobie kogoś, kto ukryłby ją przed całym światem i sprawiał, że czuła się wyjątkowo. Ale nie chciała tej osoby kochać.
Tylko co miała zrobić, gdy okazało się, że już za późno? Poprosiła, aby odszedł z przeczuciem, że tak będzie lepiej, ale wcale lepiej nie było. Nie wiedziała jednak, jak to naprawić. Było jej cholernie głupio odwrócić całą tę sytuację i powiedzieć mu, że chce go w swoim życiu tak, jak on chce jej; że boi się, ale mimo wszystko mu ufa. Chciała, aby wrócił, ale bała się go o to poprosić. Minęły już trzy miesiące. Wystarczająco długo, by przyzwyczaić się do swojego braku.
Westchnęła, wpatrując się w model samolotu. Kupiła go jeszcze na wakacjach, wygrywając po kilku godzinach licytacji aukcję na Ebayu. Bardzo jej na nim zależało, bo wiedziała, że o takim marzył. Miał go dostać pod choinkę. Wygląda na to, że nie dostanie go wcale.
Lilka pociągnęła nosem, otarła policzek i schowała karton z powrotem na dno szafy, zakrywając go starym kocem. Sięgnęła za to na półkę obok i wyciągnęła z niej poszukiwany prezent dla babci. Wyrzuciła więc ze swojej głowy samoloty i rozwinęła papier na podłodze.
I don’t want a lot for Christmas, there is just one thing I need. I don’t care about the presents underneath the Christmas tree!
Prędko odzyskała nastrój i już po chwili oklejała podarunek, jednocześnie śpiewając z Mariah Carey swoją ulubioną świąteczną piosenkę. Nie szczędziła gardła, wydobywając z siebie tony zdecydowanie zbyt wysokie, jak na jej możliwości, ale dzięki temu prędko zakończyła pakowanie. Zawiązała zgrabną kokardkę na ostatniej paczce i spojrzała z dumą na całe swoje dzieło. Dokładnie w tym samym momencie Mariah dotarła do kluczowego fragmentu swojej piosenki.
A Lilka… A Lilka nie przepuściła takiej okazji.
- All I want for Christmas… IS YOUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU! – wypiała, absolutnie narażając się na pęknięcie bębenków nie tylko swoich, ale i wszystkich sąsiadów.
Wyraźnie z siebie zadowolona wzięła głęboki wdech i włączyła piosenkę od nowa. A potem usłyszała dzwonek do drzwi, więc tylko wywróciła oczami. Zapewne sąsiadka z góry przyszła poinformować, że ma dość jej wycia i zaproponować Lilce, że skoro tak bardzo lubi śpiewać, to powinna dołączyć do kolędników.
Ale za drzwiami wcale nie stała stara jędza spod czwórki.
Za drzwiami stał Dawid.
Lilka zastygła w miejscu, wpatrując się w Kubackiego. Delikatnie uniósł kącik ust, zapewne w reakcji na jej szok, ale nic nie powiedział. Tak jak i ona. Próbowała odnaleźć słowa, którymi mogłaby przerwać panującą między nimi ciszę, ale w głowie – chyba pierwszy raz w życiu - miała kompletną pustkę. Musiała jednak odzyskać na chwilę utracony rezon. W ostatnim czasie okazała zbyt wiele słabych uczuć.
Ściągnęła brwi i oparła rękę o biodro.
- A ty tu czego? – spytała, siląc się na swój naturalny, lilkowy ton.
Dawid westchnął i opuścił bezradnie ramiona, posyłając jej zmęczone, ale głębokie spojrzenie. Spojrzenie, pod którego ciężarem Lila poczuła, że maleje. Wyrzuty sumienie znów się obudziły, strącając z jej twarzy fałszywą pewność siebie.
- Bo… Bo ja też… - Zaczął dość nieporadnie Dawid, sunąc rozbieganym spojrzeniem pod twarzy blondynki. Wstrzymała oddech. – Ja też wszystkim, czego chcę na święta, jesteś ty.
Lilka nigdy nie potrafiła zrozumieć, jakim cudem ktoś taki, jak Kubacki jest w stanie poruszyć w niej najbardziej skrywane uczucia. Nie wiedziała jak to się stało, że on, ten sam, który od samego początku ich znajomości stanowił dla niej kumulację wszelkich nieszczęść, przedostał się tak głęboko. Świadomie, czy nie, wywoływał w niej stany, których nikt inny nie potrafił. Wzruszał ją, wytrącał z jej rąk argumenty, zaskakiwał ją, sprawiał, że czuła dobry strach.
Ale przede wszystkim otworzył jej serce.
- Daj spokój, Lilka – westchnął, opuszczając bezsilnie ramiona. Wydawał się czymś bardzo zmęczony. – Przecież oboje wiemy, że nie jest tak, jak być powinno.
Zacisnęła usta i wzięła głęboki wdech. Chciała kiwnąć głową, ale nie mogła.
- Wróćmy do tego, co było – zaproponował cicho. – Na starych warunkach, albo nowych, nieważne. Po prostu wróćmy. Wróćmy do siebie.
- I niby jak ty to sobie wyobrażasz? – mruknęła, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.
- Na pewno normalnie nie będzie… Ale przecież nigdy nie było, prawda? – Westchnął, posyłając je zbolałe spojrzenie. – Lilka, tęsknię za tobą. Ani przez chwilę nie sądziłem, że to minie i chyba nawet nie chciałem aby kiedykolwiek minęło. Przepraszam, że zgodziłem się odejść. Przepraszam, że ci wtedy uległem, zamiast pokazać, że to najgorsze z możliwych wyjść. Nie wiem dlaczego myślałem, że dzięki temu będziesz szczęśliwsza, skoro to w ogóle nie miało sensu. Przecież chcieliśmy być razem, więc dlaczego zamiast przetrwać trudny moment i zaufać sobie jeszcze bardziej, po prostu odpuściliśmy? Żałuję tego. Żałuję tych trzech miesięcy osobno i nie chcę kolejnych trzech. Rozumiesz? Nie chcę kolejnych trzech miesięcy, ani kolejnych świąt bez ciebie.
Przeskakiwała spojrzeniem po jego twarzy, która z każdą sekundą wydawała się spokojniejsza. Nawet kąciki jego ust wciąż się unosiły, a wzrok otulał jej twarz przyjemnym ciepłem. Choć sama wciąż czuła na sobie ciężar szoku, nie potrafiła wyzbyć się wrażenia, że chyba właśnie na to czekała.
- Oszalałeś – szepnęła w końcu.
Dawid wzruszył ramionami i uśmiechnął się nieco bezradnie.
- A ty nie?
Nie odpowiedziała. A Dawid? Dawid wydawał się tego dnia najbardziej zdeterminowanym człowiekiem na świecie.
- Chciałem przynieść ci jakieś kwiaty, ale nie znalazłem żadnej otwartej kwiaciarni, więc… - Urwał i wystawił rękę przed siebie.
- Więc przyniosłeś mi jemiołę? – wydusiła z siebie, spoglądając to na gałązkę, to na Dawida. Pokiwał niepewnie głową i uśmiechnął się z lekkim zawstydzeniem. – A niech cię Kubacki…
I nim Dawid zdążył unieść brwi, chwyciła go pod gardłem za kurtkę, przyciągnęła do siebie i mocno pocałowała. A potem wciągnęła go do mieszkania i trzasnęła drzwiami, pozostawiając za nimi wszelki strach i wątpliwości.

*


Tegoroczne Boże Narodzenie miało być dla Kamila i Ewy szczególne. Po raz pierwszy spędzali je w swoim nowo wybudowanym domu – na własnym gruncie i wśród swoich ścian. Postanowili więc, że uczczą to w najbardziej wyjątkowy z możliwych sposobów – zorganizowaniem wigilii. Od samego początku wiedzieli, że nie będzie to proste zadanie, ale byli zmotywowani, pełni chęci i tak po prawdzie szczęśliwi, że mogą zaprosić rodzinę na święta do ich własnego domu, na którego budowę tak długo czekali.
Cały budynek, a także ogród przyozdobili światełkami, wewnątrz stawiając na proste, acz wyraziste dekoracje. W salonie ustawili wysoką jodłę, której zapach roznosił się po wszystkich pomieszczeniach. Pod jej gałęziami znalazło się wiele prezentów, których poszukiwania zajęły im sporo czasu i przygotowań. Natomiast stół, który nakryto dla czternastu osób wraz z dodatkowym talerzem dla zbłąkanego wędrowcy, pokryło dwanaście potraw, które przygotowywali we dwoje z nadzieją, że wszystko będzie smakować choć w połowie tak dobrze, jak w ich rodzinnych domach.
Z wielkimi nadziejami, ale i malutkim stresem oczekiwali tej najważniejsze kolacji w roku.
I chyba mogli po wszystkim stwierdzić, że udało im się naprawdę dobrze.
Atmosfera była ciepła, rodzinna, wniesiona do ich domu wraz z uśmiechami rodziców i rodzeństwa. Półmiski szybko pustoszały, prezenty były trafione, a kolędy odśpiewane głośno i niezbyt czysto, co było powodem dodatkowego śmiechu. Później wszyscy razem udali się na pasterkę i… koniec.
Pierwsza wigilia w domu państwa Stochów przeszła do historii jako udana.
- Nie jesteś zmęczony?
Ewa weszła do salonu i postawiła na niskim szklanym stoliku dwa kubki gorącej herbaty z miodem i cytryną. Kamil zerknął na nią z kanapy, pokręcił głową i przesunął się, robiąc miejsce żonie. Już po chwili leżeli oboje w swoim własnym salonie, słuchali kolęd w wykonaniu góralskiego chóru i cieszyli własnym towarzystwem.
- Napracowałaś się. – Objął blondynkę i przesunął dłonią po jej odsłoniętym ramieniu.
- Oboje się napracowaliśmy, ale było warto.
- Tak, było – powtórzył, uśmiechając się smutno pod nosem.
A mimo to czegoś brakowało. Wiedzieli o tym oboje, choć obiecali sobie, że na czas świątecznych przygotowań, nie będą o tym myśleć i rozmawiać. Woleli zachować wewnętrzny spokój, odłożyć na bok smutek w tak radosnym okresie i po prostu cieszyć się tymi kilkoma dniami podczas sezonu, które mogli spędzić wspólnie z rodziną. To było dla nich najważniejsze i byli co do tego zgodni. Zresztą jak we wszystkim.
Ale gdy minął dzień, na który czekali najbardziej. Gdy wszyscy odeszli od stołu i wrócili do siebie. Gdy Kamil i Ewa zostali sami, tylko we dwójkę w tym wielki domu, oboje poczuli przygnębiającą pustkę, odbijającą się od ścian.
- Uda się – szepnął tak cicho, jakby bał się, że wypowiedzenie tak pobożnego życzenia na głos może sprawić, że się nie spełni. – Jeszcze się uda.
Poczuł, jak Ewa mocniej się w niego wtula, pragnąc, by zapewniał ją o tym każdego dnia. Wierzyła mu. Wierzyła mu we wszystko. Nawet w słowa, które powtarzał od kilku lat.
- Za rok nie będziemy już sami.

*



Chwile. Krótkie, ale wypełnione ciepłem i spokojem. Chwile, gdy nie musisz biec, próbując nadążyć za codziennością lub uciec przed zmartwieniami. Chwile, gdy możesz zatrzymać się, wziąć oddech, uspokoić się i po prostu odpocząć. Takie, gdy jedyne, co się liczy, to bliskość drugiego człowieka i świadomość, że jesteś wśród ludzi, których kochasz. Chwile nieulotne. Chwile, których wspomnienie już zawsze będzie ogrzewać. Chwile wyjątkowe. Chwile spędzone razem.
Chwile, które chwytam i których doceniam każdą sekundę.
Chwile takie jak ta.
Jest cicho i ciepło, choć za oknem nareszcie pada śnieg. Z głośników płyną spokojne, świąteczne melodie, a powietrze pachnie cynamonem i pomarańczą. Pod policzkiem słyszę i czuję bicie serca. Otoczona ramieniem co jakiś czas zaciskam wplecione w ciepłą dłoń palce i uśmiecham się, gdy usta dotykają mojego czoła. Oddychamy w tym samym rytmie, spokojni i senni. I cieszymy się tą chwilą – wspólną, tylko naszą.
26 grudnia powoli zmierza ku końcowi, tak jak i Boże Narodzenie. Nasze czwarte Boże Narodzenie, choć dopiero drugie, które spędziliśmy wspólnie, a właściwie pierwsze, odkąd jesteśmy razem. Rok i dwa lata temu pojechałam na święta do Polski, chcąc nadrobić wszystkie te, które straciłyśmy z mamą na bezsensownych kłótniach. W tym roku zostałam w Austrii. Wigilię spędziliśmy u państwa Morgensternów, w pierwszy dzień świąt przyjechał do nas tata, a dziś świętowaliśmy czwarte urodziny Lilly..
- Nie mogę uwierzyć, że jest już taka duża – szepnął Thomas, przerywając ciszę. – Dopiero się urodziła, była taka mała i mieściła się w moich dłoniach, a teraz ma już cztery lata.
- Nim się obejrzysz, będzie mieć czternaście. – Roześmiałam się, opierając podbródek na jego klatce piersiowej. Otworzył oczy i uśmiechnął się z niewielkim smutkiem.
- Strasznie szybko ten czas leci. – Westchnął, pocierając dłonią moje plecy. – Czasem mam wrażenie, że zaledwie chwilę temu wiozłem cię tutaj z Klagenfurtu.
Uniosłam delikatnie kąciki ust.
Trzy lata. Trzy lata temu leżeliśmy na tym samym łóżku w starym pokoju Thomasa w jego rodzinnym domu i burzyliśmy wybudowany przeze mnie mur. Trzymał mnie w ramionach, nie pozwalając mi się rozpaść. Dziś trzymamy siebie nawzajem i chronimy przed upadkiem.
- Cieszę się, że w tym roku zostałaś. – Odgarnął kosmyk włosów za moje ucho i westchnął. – Nie wyobrażałem sobie kolejnej Gwiazdki bez ciebie.
- Wypadało w końcu spędzić święta w naszym domu.
Uśmiechnął się delikatnie, sunąc promiennym spojrzeniem po mojej twarzy.
- Uwielbiam to określenie.
- „Nasz dom”?
Pokiwał głową i przeniósł wzrok na nasze dłonie, stykając je ze sobą opuszkami palców i splatając je. Po jego zmrużonych oczach i ściągniętych ustach było widać, że nad czymś się zastanawia. Byłam ciekawa, czym tym razem mnie zaskoczy i jak bardzo będę chciała go za to zabić.
- Kiedyś zbudujemy własny – odezwał się w końcu głosem spokojnym, ale zapewniającym. – Duży, przestrzenny, z kominkiem i ogrodem. W jakiejś spokojnej, cichej okolicy, poza miastem. Z jednej strony będzie widok na góry, a z drugiej na jezioro Millstatter. I to będzie nasze. Tylko nasze.
Nie mogłam oderwać od niego wzroku, gdy to wszystko mówił. Na jego policzki wstąpił delikatny rumieniec, usta były wygięte w rozmarzonym uśmiechu, a goniące po suficie oczy błyszczały. Palce zacisnął mocno na moich i nie puścił ich ani na moment.
W końcu sam wyrwał siebie z tych rozmyśleń i spojrzał na mnie. Przez cały ten czas nie potrafiłam przestać się uśmiechać, rozczulona jego planami.
- Co? Rozpędziłem się?
- Nie. – Pokręciłam głową ze śmiechem. – Tylko zapomniałeś o komórce za domem dla Didla.
Thomas wywrócił oczami i stłumił parsknięcie, choć wydawał się równie rozbawiony.
- Może powinniśmy pomyśleć nad jakimś rocznym limitem jego wizyt u nas, co? Bo jak dowie się, że ma własny kąt, to jeszcze zechce zamieszkać z nami na stałe.
- Spokojnie, więcej niż tydzień z nami i uciekałby szybciej, niż Fettner przed fryzjerem. Potrafię być naprawdę okropną współlokatorką.
- Coś na ten temat wiem.
- Morgenstern! – warknęłam, kopiąc go w łydkę, na co głośno się roześmiał. – Chcesz coś jeszcze dodać?
- A czy kiedykolwiek usłyszałaś ode mnie, że źle mi się z tobą mieszka? – spytał, zakleszczając moje kolana między swoimi udami, tym samym nie pozwalając mi na kolejne ciosy. Zmrużyłam oczy, posyłając mu groźne spojrzenie, na co uśmiechnął się i spojrzał na mnie z rozbawieniem. – Właśnie powiedziałem, że chce zbudować dla nas dom, to chyba o czymś świadczy, ty mały furiacie.
Mruknęłam ciche „oj tam, oj tam” i westchnęłam, nim pocałował mnie w szyję, wywołując mój głośny śmiech.
- Przestań, bo obudzimy wszystkich – sapnęłam wciąż się śmiejąc i próbując jakoś go z siebie zrzucić. – Thomas!
- Mogliśmy wrócić do mieszkania – mruknął niechętnie z nosem wciśniętym w mój dekolt. – Już dawno biegałbym za tobą w samych gatkach.
- Ale twoja mama zaprosiła nas na kolację, a dobrze wiesz, że ostatnio mamy dla twoich rodziców mało czasu.
- Moja mama po prostu nie lubi ciszy w domu – westchnął i przeturlał się na swoją połowę łóżka, podkładając ramiona pod głowę. – Zwłaszcza w święta.
Wsparłam się na łokciu, posyłając mu blady uśmiech, który odwzajemnił.
- Dlatego dobrze, że tu jesteś. Im większa rodzina, tym lepiej.
Wtedy poczułam, że to właśnie ta chwila. Ta najważniejsza, na którą tak długo czekałam, choć sama świadomie odwlekałam ją w czasie. I mimo, że wyobrażałam ją sobie już setki razy, wciąż nie miałam przygotowanego dla niej scenariusza. Po prostu czekałam na koniec świąt i odpowiednią chwilę.
W końcu nadeszła.
- A skoro już o tym mowa… - zaczęłam cicho, czując rozciągające się w coraz szerszym uśmiechu usta. Thomas uniósł brwi i popatrzył na mnie z oczekiwaniem.  Serce mocniej zabiło mi pod piersią, a żołądek wywinął koziołka, więc wzięłam głęboki wdech i oblizałam usta. Nie ma odwrotu. – W następne Boże Narodzenie będzie nas… więcej.
Nie mogłam doczekać się jego reakcji. Zagryzłam wargę, wpatrując się w niego z oczekiwaniem, a on? Przekrzywił głowę i uniósł brew.
- Chcesz zaprosić mamę i brata do Seeboden na święta?
Przymknęłam oczy i odchyliłam głowę do tyłu, wypuszczając z ust powietrze. Cierpliwości, Nela, cierpliwości! To Morgenstern, wiadomo, jak z nim czasem bywa.
- Nie, chociaż dzięki za pomysł, na pewno go przemyślę – odparłam i jeszcze raz westchnęłam, czując, że to chyba najtrudniejsza sytuacja ze wszystkich, które nie powodowały u mnie chęci zamordowania go. Cóż, wygląda na to, że jeszcze będzie mi potrzebny. – Thomas… - Chwyciłam go mocno za dłoń i posłałam mu głębokie spojrzenie, poparte delikatnym uśmiechem. – Po zakończeniu kariery powiedziałeś mi, że teraz masz już tylko dwa wielkie pragnienia, pamiętasz jakie?
Zmrużył oczy w zamyśleniu.
- Kupić własny helikopter i założyć rodzinę – odpowiedział zgodnie z prawdą.
- Właśnie. – Pokiwałam głową. – Pierwsze już dawno spełniłeś. Przyszedł czas na drugie.
Napięty wyraz twarzy Thomasa automatycznie zelżał. Kąciki ust opadły, a zmarszczki wokół oczu zniknęły. Chyba nawet wstrzymał oddech i po prostu patrzył na mnie, goniąc spojrzeniem po mojej twarzy.
- Czy ty właśnie próbujesz mi powiedzieć, że…
- Nie zamieszkamy w tym domu sami, wariacie.
Musiało upłynąć kilka chwil, nim trybiki w głowie Thomasa wskoczyły w odpowiednie miejsca. A wtedy był już tylko jego krzyk i blisko osiemdziesiąt kilogramów żywej wagi, która mnie przygniotła, jednocześnie tuląc do siebie z całej siły i całując każdy element mojej twarzy. Śmiałam się głośno razem z nim, ledwo łapiąc oddech, ale to w ogóle nie miało znaczenia. Nie w tej chwili. W chwili, w której zaczynał się kolejny ważny rozdział naszego wspólnego życia.
- Od kiedy wiesz? – spytał, na chwilę nade mną zawisając.
- Od ponad tygodnia. Chciałam zrobić ci prezent pod choinkę, ale uznałam, że lepiej poczekać, aż będzie po urodzinach Lilly.
- Cholera, jak ja cię kocham.
Wybuchłam śmiechem, gdy znów zaczął składać pocałunki na moich ustach, policzkach, czole, szyi, aż w końcu dotarł do brzucha, całując każdy jego skrawek.
- Ale w takim razie… - Uniósł głowę i spojrzał na mnie uważnie. – Musimy odrzucić pomysł budowy komórki dla Didla. Potrzebne mi miejsce za domem na zbudowanie rodzinnej K10.
Przed nami coś nowego. Coś, czemu jeszcze kiedyś z pewnością bałabym się podołać. Ale nie teraz. Teraz jest inaczej. Nie ma strachu. A nawet jeśli z czasem się pojawi, to będzie dobry strach, z którym poradzimy sobie we dwoje. Dokładnie tak, jak od samego początku. Nadchodzą duże zmiany. Prawdopodobnie największe w moim życiu, ale cieszę się na myśl o nich i nie mogę doczekać się, aż cały nasz świat zostanie wywrócony do góry nogami.
Ale damy radę.
Stworzymy nasz własny, ciepły, wypełniony dziecięcym śmiechem dom.
I życie zacznie się na nowo.




17 lipca 2017 roku urodził się Andreas Kamil Morgenstern, który otrzymał imiona po dwóch nowych mistrzach świata na skoczni normalnej i dużej (Andreas oczywiście po Koflerze).


* * *


WESOŁYCH ŚWIĄT!
Spóźnione, ale bardzobardzobardzo szczere i prosto z serca życzenia ode mnie dla Was, abyście były zdrowe, szczęśliwe i pełne optymizmu, a wszystkie Wasze marzenia się spełniły!
Z lekkim poślizgiem pojawiam się tutaj z Popaprańcowym, świątecznym jednopartem, który chciałam napisać już odkąd tylko zaczęłam tworzyć Shattered. Przez brak czasu nie wyrobiłam się na święta, przez co musiałam zrezygnować z napisania jeszcze kilku części innych bohaterów (a miało być tak fajnie i symbolicznie dwanaście historii :c), te właściwie wyszły na szybko i oczywiście nie tak, jak chciałam, no ale nic! Są i to mnie najbardziej cieszy.
Ściskam Was bardzo serdecznie, życzę udanego odpoczynku przed Nowym Rokiem i powrotem do codzienności i do następnego przeczytania/spotkania!